poniedziałek, 27 czerwca 2011

"Te, grało toto jak się całowaly w tym fylmie..."

Jak dotąd konsekwentnie pomijaliśmy na tym blogu muzykę filmową. Sam nie wiem czemu. Nawet gry komputerowe miały swoje 5 minut. A przecież muzyka filmowa bywa nie tylko przepiękna, ale często bardziej rozpoznawalna niż zwykłe albumy wydawane przez różnych artystów. Często staje się ikoną, elementem popkultury tak popularnym, że zaczyna żyć własnym życiem. Ale za dużo patosu, a za mało konkretów, nie sądzicie? Więc zróbmy sobie taką konfrontację: wybieramy najbardziej charakterystyczny kawałek rockowy jaki znamy, np. "Another Brick In The Wall pt. 2" albo "Smoke On The Water" i puszczamy go dziesięciu osobom, które o muzyce nie mają zielonego pojęcia. Później tym samym osobom puszczamy temat muzyczny z Gwiezdnych Wojen, ten najbardziej popularny. Johnowi Williamsowi wróżę w najgorszym razie remis. Ale ja chcę Wam pokazać mniej oklepane utwory, z nowszych części:

Duel Of The Fates:


Across The Stars:


Fantastyczne utwory, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Co powiedzieć, jak przejdziemy do twórczości Ennio Morricone? Co powiedzieć jak będziemy opisywać ścieżkę dźwiękową z filmu "Forrest Gump"? Ale to innym razem...

wtorek, 21 czerwca 2011

Anorexia nervosa...

Anorexia nervosa - zaburzenie odżywiania, polegające na celowej utracie wagi wywołanej i podtrzymywanej przez osobę chorą. Obraz własnego ciała jest zaburzony, występują objawy dysmorfofobii. Lęk przybiera postać uporczywej idei nadwartościowej, w związku z czym pacjent wyznacza sobie niski limit wagi. Największe zagrożenie zachorowaniem dotyczy wieku między 14 a 18 rokiem życia. Po raz pierwszy opisał to zaburzenie w XVII wieku Marton...

Nie zamierzam zmieniać bloga w poradnik medyczny, co ewentualnie sugerowałby powyższy tekst...niestety tym razem chodzi o pewną osobę ściśle związaną z rock n rollem...

Raczej większość z Was powinna kojarzyć zespół Silverchair...Niesamowicie energiczne i pasjonujące trio z Australii. Wokalnie udziela się tam niejaki Daniel Johns. Teksty, barwa wokalu oraz zaangażowanie emocjonalne w wartstwę liryczną pozwalają myśleć, że mieliśmy do czynienia z małym geniuszem, odważnym i nie lekąjącym się opinii publicznej...Wyobraźci sobie, że w 1995 roku gdy Daniel miał 16 lat ukazała się ich pierwsza płyta "Frogstomp" na której znalazły się takie utwory jak "Pure Massacre" mówiący o bezsensu wojny i nienawiści międzyludzkiej, czy też "kontrowersyjny" jak to krytycy określili "Suicidal Dream" :

"...people making fun of me,
for no reason but jealousy.
I fantasise about my death,
I'll kill myself from holding my breath..."

Właśnie w wieku ok. 16 lat pojawiły się nasilone problemy z jadłowstrętem psychicznym jak to pięknie tłumaczy się AN...Dyskomfort był tak ogromny, że podczas nagrywania drugiej i trzeciej płyty waga Daniela malała w zastraszającym tempie...Utwory takie jak "Freak" czy "No Association" to idelane potwierdznie tego co działo się z młodym człowiekiem w tamtym okresie...Swoje apogeum choroba Daniela przybrała w 1998 roku przed nagrywaniem płyty "Neon Ballroom"...W jednym z wywiadów oznajmił, że tuż przed wejściem do studia ważył mniej niż 50 kilo...Ja sam do potężnych osób nie należę i jak mam sobie siebie wyobrazić o 30 kilo chudszego...praktycznie nie ma człowieka...Jednak po raz kolejny okazuje się, że siła człowieka drzemie w jego psychice, a nie predyspozycjach fizycznych bo właśnie odwaga z jaką wyśpiewuje teksty na płycie NB jest wręcz porażająca...

"...emotion sickness...addict with no heroin..."

czy też znany większości singiel "Ana's Song" :

"...and you're my obsession
I love you to the bones
and ana wrecks your life
like an anorexia life..."

Z tego co wiem Daniel Johns ma się już dobrze, wyzdrowiał...cieszę się niezmiernie bo darzę gościa olbrzymią sympatią, a to kolejny który otarł się o śmierć...

środa, 15 czerwca 2011

Jest na świecie kilka wykurwistych płyt...

Czasami sam sobie zadaję pytanie: "jaka jest najlepsza płyta na świecie"? Oczywiście nie mam na to mądrej odpowiedzi, bo i pytanie głupie, ale moja niemądra odpowiedź to "The Wall".

Jak każdy, mam kilka takich swoich ulubionych albumów do których podchodzę z autentyczną czcią. Choć z pewnością większość z nich jest nie do przecenienia pod względem wpływu na całą muzykę rockową, to przede wszystkim są one szczególne dla mnie samego. I nie potrafę powiedzieć dlaczego, ale nadal to "The Wall" jest dla mnie najlepszą płytą, a nie "...And Justice For All" ani "Brave New World". Czy jest to zasługa koncepcji tego albumu, jego uniwersalnej tematyki? Przenikającego do głębi klimatu, świetnych kompozycji, spójnego materiału? A może mistrzowskiej gry na gitarze Davida Gilmoura? Z pewnością wszystkiego po kolei. Taki majstersztyk nie może być dziełem przypadku, ani teatrem jednego aktora. Tutaj wszystko zgrało się perfekcyjnie, a obrazu doskonałości dopełnia przejmujący film w reżyserii Alana Parkera.



P.S. No i przystałem do grona piewców wychwalających pod niebiosa ten album... cóż poradzić, kocham go i tyle :)

sobota, 11 czerwca 2011

Koncerty, koncerty, koncerty...

01.06 KORN

Chyba największą gwiazdą tegorocznych Ursynaliów byli panowie z formacji Korn. Koncert zaczynał się dopiero o 23.00, więc było wystarczająco dużo czasu żeby sobie wcześniej popiwkować, mimo iż był to środek tygodnia. Niestety, sielankową atmosferę popsuła trochę pogoda, która była bezlitosna dla każdego, komu nie udało się schować pod parasolem. Trzy minuty stania w kolejce po piwo sprawiły, że nie było na mnie suchej nitki i na nic zdało się późniejsze chowanie się pod parasolem. Mimo to z entuzjamem czekałem na występ Korna.
Występ zespołu otworzył numer "Blind", na który najbardziej czekałem. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to też jedyny numer z pierwszego albumu. Lipa, bo dla mnie pierwszy album jest najlepszy. Zespół wystąpił poprawnie i to chyba najlepsze co można o tym koncercie powiedzieć. Wszystko było zagrane bardzo dobrze, ale zupełnie bez polotu. Czegoś takiego oczekiwałbym po Dream Theater, ale nie po Kornie. Kontakt z publiką był praktycznie zerowy. Wszystko to przełożyło się na dość mętne wrażenie jakie pozostawili po sobie Amerykanie.



02.06 Guano Apes

Na koncert Guano Apes czekałem ze sporą dozą ekscytacji, mimo iż nie słucham ich zbyt często. W przeciwieństwie do Korna Niemcy nie zawiedli. Koncert był bardzo energiczny, a charyzmatyczna Sandra na spółkę z gitarzystą kapeli utrzymywali bardzo fajny kontakt z publicznością. Było trochę nowych numerów, ale na koniec Guano Apes powalili wszystkich grając swoje największe hiciory, czyli "Lord Of The Boards" i "Big In Japan". Nieoczekiwanie dla mnie Guano Apes wciągnął Korna nosem.



10.06, godz. 19.15 Motorhead

Na Sonisphere Festival jechałem głównie dlatego, żeby zobaczyć na żywo Lemmy'ego i spółkę. Lemmy rozpoczął koncert po swojemu, tekstem: "We are Motorhead... And we play rock and roll!" oczywiście wypowiedziane głosem sytego jaskiniowca.
I po tym stosownym wstępie koncert rozpoczął się od numeru "Iron Fist". Byłem cały czas w młynie, więc można było się trochę wyszaleć. Młyn to trochę za dużo powiedziane, wprawdzie było sporo skakania, przepychania i wpadania na siebie, ale
każdy miał na gębie banana w rozmiarze jumbo. Nawet dziewczyny w tym młynie dawały radę. Atmosfera była doskonała. Gdzieś w środku setu Lemmy zapowiedział numer, który miał ucieszyć fanów w jego wieku, ale ja też poczułem ekscytację jak nastolatka, rocznik '89 na widok Bartka Wrony: zapowiedziany został "METROPOLISSSS!!!"
Motorhead zagrali trochę klasyków, jak np. fantastyczny "The Chase Is Better Than The Catch", ale było też trochę nowych kawałków. Bas i wokal Lemmy'ego były tak surowe jak zwykle, a on sam zachowywał się, jak przystało na magnata rock and rolla, czyli dostojnie. Po ok. godzinie Lemmy powiedział, że teraz będzie nasz ulubiony kawałek i zagrali "Ace Of Spades". Wśród publiki szaleństwo, myślałem, że lepiej być nie może. Pomyliłem się, bo na sam koniec poleciał "Overkill". Pełna ekstaza i najlepsze zakończenie występu jakie można sobie wyobrazić.

Only way to feel the noise is when it's good and loud,
So good I can't believe it screaming with the crowd!


Koncert był nieziemski, ale...



10.06, godz. 21.00 Iron Maiden

... ale po przerwie na scenę wyszli panowie z Maiden. Cóż mogę powiedzieć... Oni są po prostu najlepsi. Głównym celem było zobaczenie Motorheada i choć oni zagrali fantastyczny koncert, to Dziewica ich zdystansowała o kilka długości. Zresztą jest tu zupełnie inna filozofia grania koncertów. Lemmy wychodzi na scenę, mówi "we play rock and roll" i dokładnie to robi - mamy tu minimalizm jeśli chodzi o formę, zaś sama osoba Kilmistera jest na tyle przyciągająca, że dodatki są zbędne. Maiden to SHOW - obowiązkowo wielkimi literami. Śwatła, scenografia, chodzący po scenie Eddie i wulkan energii w postaci Bruce'a Dickinson'a - dzięki temu widowisko jest niezapomniane. Set był zdominowany przez numery z albumu "The Final Frontier", jako że koncert był częścią trasy promującej ten krążek. Brakowało mi trochę "Starblind", ale za to pozytywnie zaskoczył mnie "The Talisman" - wyszedł świetnie. Nie zabrakło też szlagierów takich jak "The Trooper", "Fear Of The Dark" itd. Chyba te kawałki muszą być na każdym koncercie Maiden. Szczerze mówiąc chętnie posłuchałbym czegoś rzadko granego, np. "Stranger In A Strange Land", "The Clairvoyant" czy "Judas Be My Guide". W secie znalazł się jednak "Blood Brothers" więc jestem wniebowzięty i mogę umierać spełniony. Klimat tego numeru, zwłaszcza granego live jest po prostu niesamowity. Zwróćcie uwagę na moment, gdy Janick zaczyna solówkę. Pomnóżcie klimat razy tysiąc i będziecie mieć to co odczuwało się na koncercie. I ten tekst... Jednym słowem - magia.


When you think that we've used all our chances
And the chance to make everything right
Keep on making the same old mistakes
Makes untipping the balance so easy
When we're living our lives on the edge
Say a prayer on the book of the dead


Zespół zdecydowanie jest w formie. Bas Harrisa brzmiał w unikalny, charakterystyczny dla niego sposób. Gitarzyści byli najlepsi ze wszystkich, których widziałem w ostatnich dniach. Może to dlatego, że się na Dziewicy wychowałem, ale ich solówki brzmiały dla mnie po prostu idealnie. No i Bruce... Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Jak zwykle pełen energii, śpiewał równie dobrze jak na ostatniej płycie... jeśli nie lepiej. Zawstydził mnie - stary dziadek, a bez problemu daje radę śpiewać te wszystkie szybkie i trudne numery, podczas gdy mi w połowie "Troopera" brakowało już oddechu. Prawdą musi być, że w studio Dickinson jest nagrywany "na żywca", z minimalną ingerencją komputerów i późniejszą produkcją. Oczywiście kontakt z publiką wzorowy, ale do tego już się przyzwyczailiśmy na ich koncertach. Gdzieś po drugim numerze ktoś pod sceną zaczął krzyczeć "pick of destiny!!", zespół się uśmiał, a fan dostał kostkę od Adriana Smitha ;)
Po koncercie bolało mnie wszystko, a już najbardziej gardło. To było pięć dobrze wykorzystanych godzin mojego
życia. :)