01.06 KORN
Chyba największą gwiazdą tegorocznych Ursynaliów byli panowie z formacji Korn. Koncert zaczynał się dopiero o 23.00, więc było wystarczająco dużo czasu żeby sobie wcześniej popiwkować, mimo iż był to środek tygodnia. Niestety, sielankową atmosferę popsuła trochę pogoda, która była bezlitosna dla każdego, komu nie udało się schować pod parasolem. Trzy minuty stania w kolejce po piwo sprawiły, że nie było na mnie suchej nitki i na nic zdało się późniejsze chowanie się pod parasolem. Mimo to z entuzjamem czekałem na występ Korna.
Występ zespołu otworzył numer "Blind", na który najbardziej czekałem. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to też jedyny numer z pierwszego albumu. Lipa, bo dla mnie pierwszy album jest najlepszy. Zespół wystąpił poprawnie i to chyba najlepsze co można o tym koncercie powiedzieć. Wszystko było zagrane bardzo dobrze, ale zupełnie bez polotu. Czegoś takiego oczekiwałbym po Dream Theater, ale nie po Kornie. Kontakt z publiką był praktycznie zerowy. Wszystko to przełożyło się na dość mętne wrażenie jakie pozostawili po sobie Amerykanie.
02.06 Guano Apes
Na koncert Guano Apes czekałem ze sporą dozą ekscytacji, mimo iż nie słucham ich zbyt często. W przeciwieństwie do Korna Niemcy nie zawiedli. Koncert był bardzo energiczny, a charyzmatyczna Sandra na spółkę z gitarzystą kapeli utrzymywali bardzo fajny kontakt z publicznością. Było trochę nowych numerów, ale na koniec Guano Apes powalili wszystkich grając swoje największe hiciory, czyli "Lord Of The Boards" i "Big In Japan". Nieoczekiwanie dla mnie Guano Apes wciągnął Korna nosem.
10.06, godz. 19.15 Motorhead
Na Sonisphere Festival jechałem głównie dlatego, żeby zobaczyć na żywo Lemmy'ego i spółkę. Lemmy rozpoczął koncert po swojemu, tekstem: "We are Motorhead... And we play rock and roll!" oczywiście wypowiedziane głosem sytego jaskiniowca.
I po tym stosownym wstępie koncert rozpoczął się od numeru "Iron Fist". Byłem cały czas w młynie, więc można było się trochę wyszaleć. Młyn to trochę za dużo powiedziane, wprawdzie było sporo skakania, przepychania i wpadania na siebie, ale
każdy miał na gębie banana w rozmiarze jumbo. Nawet dziewczyny w tym młynie dawały radę. Atmosfera była doskonała. Gdzieś w środku setu Lemmy zapowiedział numer, który miał ucieszyć fanów w jego wieku, ale ja też poczułem ekscytację jak nastolatka, rocznik '89 na widok Bartka Wrony: zapowiedziany został "METROPOLISSSS!!!"
Motorhead zagrali trochę klasyków, jak np. fantastyczny "The Chase Is Better Than The Catch", ale było też trochę nowych kawałków. Bas i wokal Lemmy'ego były tak surowe jak zwykle, a on sam zachowywał się, jak przystało na magnata rock and rolla, czyli dostojnie. Po ok. godzinie Lemmy powiedział, że teraz będzie nasz ulubiony kawałek i zagrali "Ace Of Spades". Wśród publiki szaleństwo, myślałem, że lepiej być nie może. Pomyliłem się, bo na sam koniec poleciał "Overkill". Pełna ekstaza i najlepsze zakończenie występu jakie można sobie wyobrazić.
Only way to feel the noise is when it's good and loud,
So good I can't believe it screaming with the crowd!
Koncert był nieziemski, ale...
10.06, godz. 21.00 Iron Maiden
... ale po przerwie na scenę wyszli panowie z Maiden. Cóż mogę powiedzieć... Oni są po prostu najlepsi. Głównym celem było zobaczenie Motorheada i choć oni zagrali fantastyczny koncert, to Dziewica ich zdystansowała o kilka długości. Zresztą jest tu zupełnie inna filozofia grania koncertów. Lemmy wychodzi na scenę, mówi "we play rock and roll" i dokładnie to robi - mamy tu minimalizm jeśli chodzi o formę, zaś sama osoba Kilmistera jest na tyle przyciągająca, że dodatki są zbędne. Maiden to SHOW - obowiązkowo wielkimi literami. Śwatła, scenografia, chodzący po scenie Eddie i wulkan energii w postaci Bruce'a Dickinson'a - dzięki temu widowisko jest niezapomniane. Set był zdominowany przez numery z albumu "The Final Frontier", jako że koncert był częścią trasy promującej ten krążek. Brakowało mi trochę "Starblind", ale za to pozytywnie zaskoczył mnie "The Talisman" - wyszedł świetnie. Nie zabrakło też szlagierów takich jak "The Trooper", "Fear Of The Dark" itd. Chyba te kawałki muszą być na każdym koncercie Maiden. Szczerze mówiąc chętnie posłuchałbym czegoś rzadko granego, np. "Stranger In A Strange Land", "The Clairvoyant" czy "Judas Be My Guide". W secie znalazł się jednak "Blood Brothers" więc jestem wniebowzięty i mogę umierać spełniony. Klimat tego numeru, zwłaszcza granego live jest po prostu niesamowity. Zwróćcie uwagę na moment, gdy Janick zaczyna solówkę. Pomnóżcie klimat razy tysiąc i będziecie mieć to co odczuwało się na koncercie. I ten tekst... Jednym słowem - magia.
When you think that we've used all our chances
And the chance to make everything right
Keep on making the same old mistakes
Makes untipping the balance so easy
When we're living our lives on the edge
Say a prayer on the book of the dead
Zespół zdecydowanie jest w formie. Bas Harrisa brzmiał w unikalny, charakterystyczny dla niego sposób. Gitarzyści byli najlepsi ze wszystkich, których widziałem w ostatnich dniach. Może to dlatego, że się na Dziewicy wychowałem, ale ich solówki brzmiały dla mnie po prostu idealnie. No i Bruce... Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Jak zwykle pełen energii, śpiewał równie dobrze jak na ostatniej płycie... jeśli nie lepiej. Zawstydził mnie - stary dziadek, a bez problemu daje radę śpiewać te wszystkie szybkie i trudne numery, podczas gdy mi w połowie "Troopera" brakowało już oddechu. Prawdą musi być, że w studio Dickinson jest nagrywany "na żywca", z minimalną ingerencją komputerów i późniejszą produkcją. Oczywiście kontakt z publiką wzorowy, ale do tego już się przyzwyczailiśmy na ich koncertach. Gdzieś po drugim numerze ktoś pod sceną zaczął krzyczeć "pick of destiny!!", zespół się uśmiał, a fan dostał kostkę od Adriana Smitha ;)
Po koncercie bolało mnie wszystko, a już najbardziej gardło. To było pięć dobrze wykorzystanych godzin mojego
życia. :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz