Czasami trzeba założyć ulubione kapcie, rozwalić się na fotelu, zrelaksować, odpocząć od codziennych trosk... odmóżdżyć. Jeden ze sposobów pokazuje poniżej Ed Tubbs.
Tak, czasem dobrze jest włączyć muzykę, która budzi w nas pierwotne instykty i zagłusza myśli bardziej skomplikowane niż "jestem głodny". Taki jest Gallows.
Zespół Gallows poznałem około dwa lata temu dzięki wspomanianemu już niegdyś krążkowi "Maiden Heaven", na którym zespół ten nagrał fajną wersję "Wrathchild" Maidenów.
Postanowiłem posłuchać co Wyspiarze mają do zaoferowania na swoim debiutanckim krążku - "Orchestra Of Wolves", wydanym w 2005 roku. Od razu słychać, że to bardzo niegrzeczni chłopcy.
Brzmienie gitar jest brudne, riffy aż pęcznieją od dysonansów, a wokalista zdaje się zdzierać gardło do krwi. Lektura tekstów podkręca atmosferę, bo jest to rock and roll pełną, obleśną gębą. Nie wierzycie? No to patrzcie:
Moje pierwsze skojarzynie to była Moja Adrenalina (numer niżej zdecydowanie bardziej niż tytułowy), ale oczywiście Angole to w porównaniu do Polaków mięczaki. Jedni mają sie do drugich mniej więcej tak jak Saleta do Gołoty, czyli jest twardziel i jest drugi twardziej, który rozkłada go jedną ręką.
Oczywiście fakt, że Gallows nie są tak ekstremalni jak Adrenalina ma zalety - są łatwiej przyswalajalni, można ich dłużej słuchać nie odczuwając zmęczenia kanonadą dźwięków pasujących do siebie jak pięść do nosa.
czwartek, 28 kwietnia 2011
wtorek, 26 kwietnia 2011
fuck yes...
(...)
Fuck L Ron Hubbard and
Fuck all his clones.
Fuck all these gun-toting
Hip gangster wannabes.
Learn to swim.
Fuck retro anything.
Fuck your tattoos.
Fuck all you junkies and
Fuck your short memory.
Learn to swim.
Fuck smiley glad-hands,
With hidden agendas.
Fuck these dysfunctional,
Insecure actresses.
Learn to swim.
Cuz I'm praying for rain
And I'm praying for tidal waves
I wanna see the ground give way.
I wanna watch it all go down.
Mum please flush it all away...
(...)
sobota, 23 kwietnia 2011
"And it's only the giving that makes you what you are"
Kto kojarzy Ian'a Anderson'a? Z doświadczenia wiem, że mało kto. Więc inaczej: kto zna Jethro Tull? Już lepiej, prawda? JT to jedna z najsłynniejszych kapel końca lat 60. i początku 70., choć odnoszę wrażenie, że dziś są niedoceniani. Jest to też ulubiony zespół Steve'a Harris'a z Iron Maiden, dzięki czemu ja sam o ich istnieniu się dowiedziałem.
Ponoć najsłynniejszym albumem Jethro Tull jest "Aqualung" z 1971 r., ale moimi ulubionymi są dwa pierwsze krążki: "This Was" i "Stand Up" - za niepowtarzalny, white bluesowo - folkowy klimat.
Dziś jednak będzie nie do końca o nich. W 2005 r. Ian Anderson, założyciel i lider Jethro Tull, serwujący również regularnie albumy solowe, wydał krążek zatytułowany "Plays Orchestral Jethro Tull". Jak łatwo się domyśleć, jest to koncertówka nagrana z orkiestrą symfoniczną. Orkiestra jest z Frankfurtu, a pochwalić się może współpracą m.in. z Bobby'm McFerin'em i Chris'em DeBurgh'iem.
Wbrew temu to mówi tytuł płyty, mamy tu również utwory solowe Andersona. Co do repertuaru JT to trochę szkoda, że nie ma np. "Reasons For Waiting" albo "We Used To Know", ale wszystkim się nie dogodzi...
Podejrzewam, że struny głosowe Andersona utkane są z jedwabiu - tak przyjemny jest jego głos. Gdyby ten gość nie był światowej sławy muzykiem, to pewnie pracowałby w radio albo jako lektor w TV. Poza tym choć w jego występach widać prawdziwe emocje, to wydaje się, że do swojej muzyki ma pewien dystans. Przykładem niech będzie zapowiedź do utworu "Calliandra Shade".
This is my coffee drinking song. It's a piece called "Calliandra Shade" otherwise known as the "Cappuccino Song"... because... we all like drinking coffee - that's a good enough reason.
I o to chodzi - nie w każdej piosence trzeba od razu odkrywać sens istnienia - czasem fajnie pośpiewać o seksownych dziewczynach albo o tym, że lubimy pić kawę :)
Jeśli szukacie ostrego grania, to na tej płycie go nie znajdziecie. Więcej tu fletu niż przesterowanej gitary, a głos Andersona jest delikatny. I nie jest to spowodowane obecnością orkiestry - taki jest po prostu Jethro Tull.
Mimo to gorąco zachęcam do zapoznania się z całym albumem Andersona "Plays Orchestral Jethro Tull". To jest dwadzieścia równych, fajnych numerów. Naprawdę trudno mi było wybrać tylko dwa na potrzebny tego posta.
Ponoć najsłynniejszym albumem Jethro Tull jest "Aqualung" z 1971 r., ale moimi ulubionymi są dwa pierwsze krążki: "This Was" i "Stand Up" - za niepowtarzalny, white bluesowo - folkowy klimat.
Dziś jednak będzie nie do końca o nich. W 2005 r. Ian Anderson, założyciel i lider Jethro Tull, serwujący również regularnie albumy solowe, wydał krążek zatytułowany "Plays Orchestral Jethro Tull". Jak łatwo się domyśleć, jest to koncertówka nagrana z orkiestrą symfoniczną. Orkiestra jest z Frankfurtu, a pochwalić się może współpracą m.in. z Bobby'm McFerin'em i Chris'em DeBurgh'iem.
Wbrew temu to mówi tytuł płyty, mamy tu również utwory solowe Andersona. Co do repertuaru JT to trochę szkoda, że nie ma np. "Reasons For Waiting" albo "We Used To Know", ale wszystkim się nie dogodzi...
Podejrzewam, że struny głosowe Andersona utkane są z jedwabiu - tak przyjemny jest jego głos. Gdyby ten gość nie był światowej sławy muzykiem, to pewnie pracowałby w radio albo jako lektor w TV. Poza tym choć w jego występach widać prawdziwe emocje, to wydaje się, że do swojej muzyki ma pewien dystans. Przykładem niech będzie zapowiedź do utworu "Calliandra Shade".
This is my coffee drinking song. It's a piece called "Calliandra Shade" otherwise known as the "Cappuccino Song"... because... we all like drinking coffee - that's a good enough reason.
I o to chodzi - nie w każdej piosence trzeba od razu odkrywać sens istnienia - czasem fajnie pośpiewać o seksownych dziewczynach albo o tym, że lubimy pić kawę :)
Jeśli szukacie ostrego grania, to na tej płycie go nie znajdziecie. Więcej tu fletu niż przesterowanej gitary, a głos Andersona jest delikatny. I nie jest to spowodowane obecnością orkiestry - taki jest po prostu Jethro Tull.
Mimo to gorąco zachęcam do zapoznania się z całym albumem Andersona "Plays Orchestral Jethro Tull". To jest dwadzieścia równych, fajnych numerów. Naprawdę trudno mi było wybrać tylko dwa na potrzebny tego posta.
wtorek, 19 kwietnia 2011
"Więc wypijmy za tych, którzy nas kochają... pomimo wad"
Płytę Budki Suflera "Nic nie boli tak jak życie" zna każdy, czasem nawet o tym nie wiedząc, a to za sprawą jednego utworu - "Takie Tango". Dzięki temu utworowi Budka powróciła w Polsce na szczyty popularności i zyskała sobie rzeszę fanów z młodszego pokolenia. W moim odczuciu nie jest to numer w żadnym razie wybitny, zwłaszcza jak na Budkę. Ot, prosta i chwytliwa piosenka, w sam raz na hit radiowy. Ale swoje zrobiła.
Na tym albumie jest dużo fajniejszych numerów, np. "Bez aplauzu", "Po tej stronie nadziei" czy tytułowy kawałek.
Choć Marek Raduli daje radę, to próżno szukać na tej płycie niszczycielskich riffów - to nie jest płyta, na której gitara gra pierwsze skrzypce... ;-) Wokal Cugowskiego, przebijający się przez wszystko niczym czerwona postać na czarno-białym tle, może w równym stopniu przyciągać co odpychać. Wg mnie najmocniejszym elementem tej płyty są teksty. One zawsze były atutem, wizytówką Budki. Na "Nic nie boli tak, jak życie" są dojrzałe, ale niewydumane. Cugowski śpiewa często w prosty, lecz nigdy banalny sposób o sprawach, które dotyczą nas wszystkich - o przemijaniu, o tym, że najważniejszy w życiu jest drugi człowiek, o tym, że czasami można upadać, ale najważniejsze to umieć się z godnością podnieść. Umiejętności pisania takich tekstów bardzo panom z Budki Sulfera zazdroszczę, prawie tak bardzo jak Bob'owi Dylan'owi... ;-)
Co mi się nie podoba na tej płycie? Sposób, w jaki jest wyprodukowana. Wokal Cugowskiego jest na mój gust zbyt głośny. Krzychu ma taki głos, że i tak by się przebił, gdyby go ściszono, a więcej miejsca dano gitarzyście. Marek Raduli gra naprawdę fajne rzeczy, choćby solówki w "Bez Aplauzu" i "Po tej stronie nadziei". Gdyby było go więcej, płyta brzmiała by ostrzej i bardziej hard rockowo. Ale chyba nie do fanów ciężkiego grania ten album był adresowany. Szkoda.
Na koniec fragment tekstu z utworu "Po tej stronie nadziei", który zawsze podnosi mnie na duchu:
A gdyby tak
Otworzyć oczy, zbudzić się
Zobaczyć, że ktoś obok żyje, kocha Cię
Na cud nie czekaj
To już było
Więc Ty
Sam pchaj swój wózek pod górę
Bo po tej stronie nadziei
Jesteśmy wszyscy dopóki w sercu nam muzyka GRA!
Na tym albumie jest dużo fajniejszych numerów, np. "Bez aplauzu", "Po tej stronie nadziei" czy tytułowy kawałek.
Choć Marek Raduli daje radę, to próżno szukać na tej płycie niszczycielskich riffów - to nie jest płyta, na której gitara gra pierwsze skrzypce... ;-) Wokal Cugowskiego, przebijający się przez wszystko niczym czerwona postać na czarno-białym tle, może w równym stopniu przyciągać co odpychać. Wg mnie najmocniejszym elementem tej płyty są teksty. One zawsze były atutem, wizytówką Budki. Na "Nic nie boli tak, jak życie" są dojrzałe, ale niewydumane. Cugowski śpiewa często w prosty, lecz nigdy banalny sposób o sprawach, które dotyczą nas wszystkich - o przemijaniu, o tym, że najważniejszy w życiu jest drugi człowiek, o tym, że czasami można upadać, ale najważniejsze to umieć się z godnością podnieść. Umiejętności pisania takich tekstów bardzo panom z Budki Sulfera zazdroszczę, prawie tak bardzo jak Bob'owi Dylan'owi... ;-)
Co mi się nie podoba na tej płycie? Sposób, w jaki jest wyprodukowana. Wokal Cugowskiego jest na mój gust zbyt głośny. Krzychu ma taki głos, że i tak by się przebił, gdyby go ściszono, a więcej miejsca dano gitarzyście. Marek Raduli gra naprawdę fajne rzeczy, choćby solówki w "Bez Aplauzu" i "Po tej stronie nadziei". Gdyby było go więcej, płyta brzmiała by ostrzej i bardziej hard rockowo. Ale chyba nie do fanów ciężkiego grania ten album był adresowany. Szkoda.
Na koniec fragment tekstu z utworu "Po tej stronie nadziei", który zawsze podnosi mnie na duchu:
A gdyby tak
Otworzyć oczy, zbudzić się
Zobaczyć, że ktoś obok żyje, kocha Cię
Na cud nie czekaj
To już było
Więc Ty
Sam pchaj swój wózek pod górę
Bo po tej stronie nadziei
Jesteśmy wszyscy dopóki w sercu nam muzyka GRA!
sobota, 16 kwietnia 2011
HEY! HO! LET'S GO!
Dawno tu nic nie pisałem, ale chyba czas coś wkleić. Tak zainspirował mnie wczorajszy sms od Mariana o treści : John Ramone nie żyje.
Panu zmarło się już kilka lat temu, bo w 2004 roku. Johnny był założycielem jednego z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszego zespołu w historii punk rocka. Założony w 1974 roku w Nowym Jorku. Ciekawa jest historia nazwy i nazwisk członków grupy, którzy nie byli ze sobą w żaden sposób spokrewnieni, to nie Kelly Family. Nazwiska Ramone jako pierwszy używał… Poul McCartney. Podczas szczytowego okresu grupy The Beatles (którą uwielbiam, swoją drogą) podczas prywatnych podróży używał właśnie nazwiska Paul Ramone. Od niego przejął je Douglas Colvin od teraz znany jako Dee Dee Ramone (pierwszy wokalista, a później do 1989 roku basista zespołu). Po nim pozostali przyjęli to nazwisko, no i nazwę dla zespołu.
Ciekawą sprawą, że zespół pomimo swojej kultowości i ważności dla światowej sceny muzycznej (nie tylko dla punk rocka) nigdy nie odniósł światowego sukcesu na miarę największych zespołów, a na pewno nie osiągnęli kasowego takiego jaki powinni. Jedynie jedna ich płyta nie osiągnęła statusu złotej płyty (Mania zawierająca największe przeboje). Ciekaw jest też to, że ich najbardziej (moim zdaniem) znany numer „Blitzkrieg Bop” nigdy nie znalazł się na liście Billboard.
Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że nagrali dużo zajebistych numerów, że w czasie królowania hipisów poszli pod prąd tworząc coś innego. Najważniejsze, że mocno wpłynęli na młodego chłopaka z Chicago, który na początku lat dziewięćdziesiątych został wokalistą Pearl Jam. No i najważniejszy jest przekaz tej grupy i niech on stanie się dla wszystkich mottem na ciężkie chwile: „HEY! HO! LET’S GO!”
Panu zmarło się już kilka lat temu, bo w 2004 roku. Johnny był założycielem jednego z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszego zespołu w historii punk rocka. Założony w 1974 roku w Nowym Jorku. Ciekawa jest historia nazwy i nazwisk członków grupy, którzy nie byli ze sobą w żaden sposób spokrewnieni, to nie Kelly Family. Nazwiska Ramone jako pierwszy używał… Poul McCartney. Podczas szczytowego okresu grupy The Beatles (którą uwielbiam, swoją drogą) podczas prywatnych podróży używał właśnie nazwiska Paul Ramone. Od niego przejął je Douglas Colvin od teraz znany jako Dee Dee Ramone (pierwszy wokalista, a później do 1989 roku basista zespołu). Po nim pozostali przyjęli to nazwisko, no i nazwę dla zespołu.
Ciekawą sprawą, że zespół pomimo swojej kultowości i ważności dla światowej sceny muzycznej (nie tylko dla punk rocka) nigdy nie odniósł światowego sukcesu na miarę największych zespołów, a na pewno nie osiągnęli kasowego takiego jaki powinni. Jedynie jedna ich płyta nie osiągnęła statusu złotej płyty (Mania zawierająca największe przeboje). Ciekaw jest też to, że ich najbardziej (moim zdaniem) znany numer „Blitzkrieg Bop” nigdy nie znalazł się na liście Billboard.
Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że nagrali dużo zajebistych numerów, że w czasie królowania hipisów poszli pod prąd tworząc coś innego. Najważniejsze, że mocno wpłynęli na młodego chłopaka z Chicago, który na początku lat dziewięćdziesiątych został wokalistą Pearl Jam. No i najważniejszy jest przekaz tej grupy i niech on stanie się dla wszystkich mottem na ciężkie chwile: „HEY! HO! LET’S GO!”
środa, 13 kwietnia 2011
Wywiad z Litzą
Pod tym linkiem znajdziecie bardzo ciekawy wywiad z Litzą, ex-gitarzystą m.in. Acid Drinkers i Flapjack. Polecam!
wtorek, 12 kwietnia 2011
... straight to nowhere
Czasami zastanawiam się czy ja, człowiek słuchający muzyki w sposób rzekomo niezależny od aktualnych trendów, też jestem mimowolnie urabiany przez mainstreamowy rynek muzyczny. Nie słucham radia, czasem tylko Antyradio. Nie oglądam kanałów muzycznych w TV - poza wypadami do pizzerii, gdzie też staram się siadać tyłem do telewizora (żeby mi się nie cofało, bo pizzy szkoda). Jeśli odwiedzam portale muzyczne, to przeglądam je w taki sposób, jakbym miał w umyśle wbudowany antyspam - wyszukuję wzrokiem interesujące mnie słowa kluczowe, a resztę ignoruję. A mimo to odnoszę wrażenie, że popkultura bezlitośnie wpływa na mój gust i pogląd na muzykę. I nie tylko mój.
Przenieśmy się w czasie do połowy lat 80. Czy ktoś sobie wyobraża, żeby ówcześni fani Metaliki słuchali Madonny? To tak jakby dzisiaj ktoś wyszedł z koncertu Decapitated i puścił sobie w domu Dodę do poduszki. Niewyobrażalne.
Ale czasy się zmieniają. Ja się nie krzywię, gdy słyszę "Like A Virgin" albo "Papa Don't Preach". Rozmawiając czasem z kumplami słuchającymi podobnej muzyki co ja również słyszę, że Madonna z tamtego okresu jest strawna. No to jak to, czyżbyśmy byli mniej hardkorowi niż metalowcy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat? Chyba niekoniecznie. Moja teoria jest następująca: muzyka, ponieważ musi się rozwijać, idzie w stronę ekstremów - metal jest coraz cięższy, ostrzejszy, bardziej "zły". A pop? Ekstremalnie kiczowaty i tandetny.
To jest jak nieustannie rozszerzające się koło. W środku wpisujemy dobrą muzykę, a im bliżej brzegu, tym większy szmelc. W latach osiemdziesiątych koło miało promień o długości x i ówczesna Madonna była blisko brzegu. Teraz koło się powiększyło, promień zwiększył się do 10x. "Like A Virgin" jest stosunkowo blisko środka, a na obrzeżach naszego koła mamy muzykę tak gównianą, że 30 lat temu nie istniało nic podobnego nawet jako koszmar albo kiepski dowcip.
Jeśli już jesteśmy przy Madonnie - w "Papa Don't Preach" śpiewa o swoim chłopaku m.in. tak:
Daddy daddy if you could only see
How good he's been treating me
You'd give us a blessing right now
'Cos we are in love
Wyobrażacie sobie, żeby teraz jakaś gwiazda popu coś takiego zaśpiewała? Przecież zostałaby zabita śmiechem. Dziewczyna, którą obchodzi coś zdanie ojca? ZAŚCIANEK! Oj, zmieniają się czasy... Nie wątpię, że piosenki Madonny zarówno wtedy jak i dziś były produktem "inżynierii muzycznej", ale tym bardziej uderza jak bardzo zmieniła się nasza obyczajowość.
Żeby nie opierać się na jednym przykładzie i to tak rozciągniętym w czasie, pójdę dalej. Wszyscy kojarzymy Britney Spears. Do świata popkultury wdarła się chyba przede wszystkim utworem "Oops I did it again". Szmira nie z tej ziemi, ale taka "pozornie niegroźna". A kiedy słyszę jej nowe nagrania w moim mózgu zapala się czerwona lampka i rozlega się dźwięk syreny, bo oto słyszę numer, który po prostu ogłupia. Normalnie inwazja kosmitów, przypomina się film "They Live!".
OK, wystarczy gadania o muzycznym szmaciarstwie. Teraz proponuję się znowu cofnąć w czasie, do roku 1982. Wtedy to na pierwsze miejsce billboardu (USA, Australia i UK!) wspiął się numer "Come On Eileen" zespołu Dexy's Midnight Runners.
Zwróćcie uwagę, że nie jest to muzyka banalna. Zmienia się tu tempo, zmienia się klucz, mamy naleciałości folku.
Powiedzmy jednak, że w świadomości przeciętnego słuchacza Dexy's Midnight Runners jest zespołem jednego utworu. Takim tytułem na pewno nie można jednak obrazić formacji Queen, TOTO, INXS i Michaela Jacksona, którzy byli na przełomie lat 80 i 90 na ustach wszystkich. I w moim odczuciu była to naprawdę dobra muzyka, zresztą chyba mało kto by z tym polemizował. W latach 90 na listach przebojów królował pocieszny Mr President z numerem "Coco Jambo", Loft z "Mallorca", Ace Of Base "All That She Wants" i takie tam pioseneczki, później były Spice Girls. 10 lat temu myśłałem, że to była odmóżdżająca muzyka, ale wielkie wytwórnie płytowe wkrótce mnie znokautowały, przygotowały szarokomórczane ludobójstwo... Wszystko czym raczą nas Katy Perry i Lady Gaga skutecznie zachęcają mnie, żeby pizzę jeść w domowym zaciszu.
Konkludując: choć styczność z popkulturą staram się ograniczać do minimum, to jestem urabiany przez media. W obliczu nowości muzyka, którą kiedyś uważałem za totalne dno teraz wydaje mi się strawna w umiarkowanych ilościach.
Żeby jednak nie kończyć takim negatywnym akcentem, to muszę zwrócić uwagę na coś, co jest w naszych czasach bardzo pozytywne: Internet, który ma spory udział w promowaniu różnych Dodów, Gagów i innych produktów marketingu, za pośrednictwem takich serwisów jak YouTube czy MySpace dają możliwość odkrywania niezależnych, młodych i ambitnych wykonawców. Przed wypływającą z radia i TV falą dziadostwa możemy się bronić słuchając dobrej muzyki, którą coraz trudniej promować tradycyjnymi sposobami.
Przenieśmy się w czasie do połowy lat 80. Czy ktoś sobie wyobraża, żeby ówcześni fani Metaliki słuchali Madonny? To tak jakby dzisiaj ktoś wyszedł z koncertu Decapitated i puścił sobie w domu Dodę do poduszki. Niewyobrażalne.
Ale czasy się zmieniają. Ja się nie krzywię, gdy słyszę "Like A Virgin" albo "Papa Don't Preach". Rozmawiając czasem z kumplami słuchającymi podobnej muzyki co ja również słyszę, że Madonna z tamtego okresu jest strawna. No to jak to, czyżbyśmy byli mniej hardkorowi niż metalowcy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat? Chyba niekoniecznie. Moja teoria jest następująca: muzyka, ponieważ musi się rozwijać, idzie w stronę ekstremów - metal jest coraz cięższy, ostrzejszy, bardziej "zły". A pop? Ekstremalnie kiczowaty i tandetny.
To jest jak nieustannie rozszerzające się koło. W środku wpisujemy dobrą muzykę, a im bliżej brzegu, tym większy szmelc. W latach osiemdziesiątych koło miało promień o długości x i ówczesna Madonna była blisko brzegu. Teraz koło się powiększyło, promień zwiększył się do 10x. "Like A Virgin" jest stosunkowo blisko środka, a na obrzeżach naszego koła mamy muzykę tak gównianą, że 30 lat temu nie istniało nic podobnego nawet jako koszmar albo kiepski dowcip.
Jeśli już jesteśmy przy Madonnie - w "Papa Don't Preach" śpiewa o swoim chłopaku m.in. tak:
Daddy daddy if you could only see
How good he's been treating me
You'd give us a blessing right now
'Cos we are in love
Wyobrażacie sobie, żeby teraz jakaś gwiazda popu coś takiego zaśpiewała? Przecież zostałaby zabita śmiechem. Dziewczyna, którą obchodzi coś zdanie ojca? ZAŚCIANEK! Oj, zmieniają się czasy... Nie wątpię, że piosenki Madonny zarówno wtedy jak i dziś były produktem "inżynierii muzycznej", ale tym bardziej uderza jak bardzo zmieniła się nasza obyczajowość.
Żeby nie opierać się na jednym przykładzie i to tak rozciągniętym w czasie, pójdę dalej. Wszyscy kojarzymy Britney Spears. Do świata popkultury wdarła się chyba przede wszystkim utworem "Oops I did it again". Szmira nie z tej ziemi, ale taka "pozornie niegroźna". A kiedy słyszę jej nowe nagrania w moim mózgu zapala się czerwona lampka i rozlega się dźwięk syreny, bo oto słyszę numer, który po prostu ogłupia. Normalnie inwazja kosmitów, przypomina się film "They Live!".
OK, wystarczy gadania o muzycznym szmaciarstwie. Teraz proponuję się znowu cofnąć w czasie, do roku 1982. Wtedy to na pierwsze miejsce billboardu (USA, Australia i UK!) wspiął się numer "Come On Eileen" zespołu Dexy's Midnight Runners.
Zwróćcie uwagę, że nie jest to muzyka banalna. Zmienia się tu tempo, zmienia się klucz, mamy naleciałości folku.
Powiedzmy jednak, że w świadomości przeciętnego słuchacza Dexy's Midnight Runners jest zespołem jednego utworu. Takim tytułem na pewno nie można jednak obrazić formacji Queen, TOTO, INXS i Michaela Jacksona, którzy byli na przełomie lat 80 i 90 na ustach wszystkich. I w moim odczuciu była to naprawdę dobra muzyka, zresztą chyba mało kto by z tym polemizował. W latach 90 na listach przebojów królował pocieszny Mr President z numerem "Coco Jambo", Loft z "Mallorca", Ace Of Base "All That She Wants" i takie tam pioseneczki, później były Spice Girls. 10 lat temu myśłałem, że to była odmóżdżająca muzyka, ale wielkie wytwórnie płytowe wkrótce mnie znokautowały, przygotowały szarokomórczane ludobójstwo... Wszystko czym raczą nas Katy Perry i Lady Gaga skutecznie zachęcają mnie, żeby pizzę jeść w domowym zaciszu.
Konkludując: choć styczność z popkulturą staram się ograniczać do minimum, to jestem urabiany przez media. W obliczu nowości muzyka, którą kiedyś uważałem za totalne dno teraz wydaje mi się strawna w umiarkowanych ilościach.
Żeby jednak nie kończyć takim negatywnym akcentem, to muszę zwrócić uwagę na coś, co jest w naszych czasach bardzo pozytywne: Internet, który ma spory udział w promowaniu różnych Dodów, Gagów i innych produktów marketingu, za pośrednictwem takich serwisów jak YouTube czy MySpace dają możliwość odkrywania niezależnych, młodych i ambitnych wykonawców. Przed wypływającą z radia i TV falą dziadostwa możemy się bronić słuchając dobrej muzyki, którą coraz trudniej promować tradycyjnymi sposobami.
środa, 6 kwietnia 2011
Zmarł Scott Columbus
Psia mać, blog zmienia się trochę w słup z nekrologami, ale nie mogę przemilczeć faktu, że przedwczoraj, 04.04.2011 zmarł Scott Columbus, wieloletni perkusista Manowar. Scott miał 54 lata, przyczyna jego śmierci nie jest na razie znana.
Z Manowar nagrał prawie wszystkie albumy tej grupy, wyjątkami są Battle Hymns i The Triumph Of Steel.
Manowar to formacja, która na stałe zapisała się w historii heavy metalu. Wizerunek mają śmieszny, ale muzyce nigdy niczego nie brakowało. Na swoim koncie mają wiele świetnych numerów, muzykami też są naprawdę dobrymi, Eric Adams śpiewa fantastycznie, a solówki Rossa Friedmana są niezapomniane.
R.I.P. Scott [*]
Z Manowar nagrał prawie wszystkie albumy tej grupy, wyjątkami są Battle Hymns i The Triumph Of Steel.
Manowar to formacja, która na stałe zapisała się w historii heavy metalu. Wizerunek mają śmieszny, ale muzyce nigdy niczego nie brakowało. Na swoim koncie mają wiele świetnych numerów, muzykami też są naprawdę dobrymi, Eric Adams śpiewa fantastycznie, a solówki Rossa Friedmana są niezapomniane.
R.I.P. Scott [*]
wtorek, 5 kwietnia 2011
Layne Staley (22.08.1967 + 05.04.2002)
9 lat temu umarła jedna z najbardziej inspirujących, ale też tragicznych postaci w historii rocka. Oby dane nam jeszcze było w odległej przyszłości podziwiać muzyków podobnego formatu.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)