niedziela, 2 stycznia 2011

Nativity In Black: A Tribute To Black Sabbath

Natknąłem się ostatnio na wydawnictwo zatytułowane "Nativity In Black". Są to dwa tribute albumy poświęcone grupie Black Sabbath, wydane odpowiednio w 1994 i 2000 roku. Biorąc pod uwagę ogrom zasług, jakie ta formacja ma dla heavy metalu, nie dziwi fakt, że lista zespołów jakie możemy tu usłyszeć jest imponująca: Megadeth, Sepultura, Slayer, Pantera, Machine Head... Oczywiście jest też trochę mniej znanych kapel, ale nierówność materiału jest czymś charakterystycznym dla wydawnictw tego typu. Zresztą... Album udowadnia, że nazwa to nie wszystko.

Nativity In Black: Volume I (1994)
Najpierw highlights: Drugim utworem na płycie jest "Children Of The Grave" wystukany, wyszarpany i wychrypiany przez panów (i panią) z White Zombie. Aranżacja inna niż w oryginale. Wprawdzie to co najfajniejsze, czyli ciężkie riffy, zostało, ale Rob Zombie i spółka poszli swoją ścieżką. Słuchając tej wersji będziecie mieć wrażenie, że grają ją upaprani smarem i nagarem mechanicy, którzy właśnie skończyli naprawiać olbrzymiego Peterbilta i idą zjeść obiad w przydrożnym truck stopie.

"Paranoid" w wykonaniu Megadeth brzmi bardzo... Megadeth'owo. Chociaż jest zagrany podobnie do oryginału, to superintensywny wokal Rudzielca przypomina od razu, kto tu rozdaje nuty. Mustaine nie byłby również sobą, gdyby nie zagrał coveru przynajmniej 10% szybciej niż Iommi. Chociaż fajnie się tego słucha, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że oryginał miał więcej czadu.
"Sabbath Bloody Sabbath" zagrany przez Godspeed/Dickinsona to też jedna z jaśniej świecących gwiazd na tym niebie. Kawałek już w oryginale wymiata, a tutaj dochodzi jeszcze świetny śpiew Bruce'a. Można się kłócić o wyższość jednej wersji nad drugą pod względem instrumentalnym. Wprawdzie brzmienie jest nowocześniejsze, trochę cięższe, ale zwolnienie w momencie, gdy wokalista śpiewa "Nobody will let ever you know..." według mnie sporo straciło na klimacie. No i na gitarze nie gra Tony Iommi...
Na trackliście znajdziemy też zespół Type O' Negative z coverem "Black Sabbath". Bardzo ciekawa wersja. Niepowtarzalny klimat oryginału nie tylko został zachowany, ale wręcz spotęgowany. Aranżacja nie każdemu przypadnie do gustu, bo utwór stracił "pazura", ale mnie i tak świetnie się tego słucha. W tym wykonaniu utwór byłby perfekcyjny w charakterze ścieżki dźwiękowej do jakiegoś kinowego horroru albo komputerowego survival-horroru a'la Resident Evil.

Album zamyka "Solitude" w wykonaniu formacji Cathedral. Jeśli ktoś jest takim doom metalowym ignorantem jak ja, to pewnie więcej mu powie informacja, że to zespół Lee Doriana, byłego członka Napalm Death. Utwór zagrany jest podobnie do oryginału i całe szczęście, bo to przepiękna muzyka i ingerencja w jego strukturę byłaby bezczeszczeniem arcydzieła.
Poza wymienionymi numerami na albumie jest jeszcze kilka bardziej udanych (np. "War Pigs" - Faith No More) i kilka mniej udanych ("Supernaut" - 1,000 Homo DJ's).

Nativity In Black: Volume II (2000)
Hitem tego albumu jest dla mnie przede wszystkim "Electric Funeral" w wykonaniu Pantery. W zasadzie nie różni się on jakoś drastycznie od oryginału, więc nie każdy musi się z tą opinią zgodzić. Mnie jednak słucha się tej ścieżki zdecydowanie najprzyjemniej. Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o rewelacyjnym coverze "Planet Caravan", który ukazał się na płycie "Far Beyond Driven" Pantery. Mało która ballada tak ścina mnie z nóg... Dwa takty grane w kółko, a ja odpływam za każdym razem kiedy to słyszę. Ale to tylko taka dygresja, bo na Nativity In Black (w skrócie: N.I.B. - znajome?) tej piosenki nie ma.
Pozytywne wrażenie znów wywiera Megadeth, tym razem z koncertową wersją "Never Say Die". Mustaine & Co. znów serwują nam ogromne dawki energii i dynamiki - są w tym chyba najlepsi z całego zacnego grona, jakie udzieliło się w tym projekcie.
Znajdziemy tu dwa odważne, rapowane covery - "Sabbra Cadabra" w wykonaniu (hed)P.E i "Iron Man" Busta Rhymes. O ile początkowo oba mi wyjątkowo nie podchodziły, o tyle do pierwszego trochę się przekonałem - ma swój urok, choć rapowanie rzadko trawię. Jednak czysta gitarka i elektroniczne wstawki nadają temu kawałkowi fajnego luzu. Mogłoby być ciekawie zajarać skręta z dziewczyną przy tym utworze. :)

System of a Down, Static-X, Soulfly zagrały "po swojemu". Doceniam inicjatywę, ale... ja podziękuję. Oryginały zdecydowanie bardziej mi podchodzą. Kwestia gustu.
Soulfly chciałbym jednak wyróżnić za bardzo nastrojowe zakończenie do "Under The Sun", zagrane na klasycznej gitarze. Miodzio.
"Into The Void" w wykonaniu Monster Magnet stracił. W oryginale jest jakaś elektryczność, aż włosy dęba stają. Może chodzi tu o nieziemskie wręcz brzmienie gitar na krążku "Mater Of Reality". Cover jest po prostu nijaki.
Żeby zakończyć pozytywnie, to napiszę, że Slayer zaprezentował fajną wersję "Hand Of Doom". Choć osobiście widząc ich nazwę spodziewałem się czegoś, co wysadzi mnie z butów. Może chodzi tu o dobór utworu - w szybkim kawałku typu "Children Of The Grave" czy "Paranoid" mogliby pokazać to, w czym są najlepsi, czyli wgniatanie słuchacza w ziemię agresją jaka atakuje go z głośników. Mimo to - fajna wersja "Hand Of Doom".


Po przesłuchaniu tych dwóch płytek nasunęło mi się kilka wniosków:
Primero: Black Sabbath to zespół ponadczasowy. Ich utwory nadal brzmią świeżo, nawet jeśli zagra się je bez zmian w aranżacji. Ale czy może być inaczej? Rob Zombie tak kiedyś ujął fenomen Sabbath: "Wszystko zostało już zagrane przez Black Sabbath. To co robią inne zespoły, to tylko granie tego szybciej, wolniej, od tyłu... ale tak naprawdę Sabbath zrobili już wszystko".
Segundo: Tony Iommi należy do najściślejszej elity gitarzystów rockowych. Na tych dwóch krążkach gra wiele kultowych postaci, takich jak Kerry King, Max Cavalera czy Dimebag Darrel, ale choćby objawiali nam oni 110% swojego talentu, to kiedy puszczę Sabbath, gitara brzmi dużo autentyczniej. W grze Iommi'ego czuć duszę, jak u Hendrix'a czy Page'a. Słucham solówki z "Planet Caravan" i przed oczami staje mi obraz Tony'ego siedzącego na piecu, pochylonego nad gitarą, osnutego papierosowym dymem... Ale to wszystko tylko moje odczucia, a poza tym trzeba również zaznaczyć, że kiedyś inaczej się nagrywało płyty.
Tercero: Na tych kompilacjach znajdziemy tylko utwory z płyt nagranych z Ozzy'm, czyli z lat 70. Nie ma nic choćby z tak bezsprzecznego klasyka jak "Heaven And Hell". Domyślam się, że artyści, którzy wzięli udział w projekcie mają na temat Sabbath podobne zdanie jak ja: Black Sabbath, które wywarło największy wpływ na muzyczny świat, to Black Sabbath z Ozzy'm. Kocham "Heaven And Hell" z Dio, kocham "Tyr" z Tony'm Martinem, ale Sabbath z Ozzy'm brzmiał najbardziej charakterystycznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz