Tak, aż głupio się przyznać, ale w Krakowie byłem tylko raz w życiu...Przejeżdżałem milion razy, ale żeby się zatrzymać, pozwiedzać...tylko raz i to w podstawówce. Pamiętam najbardziej McDonalda...wiem...żal...No ale dzięki niektórym muzykom mam ochotę jak najszybciej udać się na dworzec PKP, zakupić bilet i zobaczyć czy naprawdę na Brackiej pada deszcz...Ok, już pewnie większość z was rozszyfrowała o kim i o jakim utworze mowa. Nie jest dla mnie Pan Grzegorz Turnau idolem, ale ten utwór, jak i wiele innych jest niesamowity pod każdym względem. Tekstowo, muzycznie, aranż, brzmienie, instrumenty, klimat ogólny...kawał dobrej muzyki z nie tak odległych lat, a Pan Grzegorz cały czas ma się dobrze i nagrywa dalej z tego co wiem. Chwała mu za to bo kawał historii muzycznej już za nim...Dobra, słuchajcie jedziemy do Krakowa na Bracką koniecznie jak najszybciej!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Ale uwaga...bez rozłożonego parasola w duszy może się nie obejść...
niedziela, 27 lutego 2011
czwartek, 24 lutego 2011
środa, 23 lutego 2011
Steak, rare, please.
Przyjaciele, doszedłem dziś do wniosku, że w mojej diecie muzycznej zaczęło ostatnio zdecydowanie brakować mięsa. Spożywałem spore ilości Simona & Garfunkela, Jethro Tull, czasem na przystawkę Elvisa albo coś z własnego ogródka: Budkę Suflera, Marka Grechutę, Krzyśka Ścierańskiego.
Po tym szokującym spostrzeżeniu, w obawie przed duchową anemią, przewertowałem w myślach swoją muzyczną kartę dań i postanowiłem wrzucić na ruszt klasyka: Judas Priest i ich "Painkiller".
Prawda, że wyraziste? Mięsiste riffy posypane obficie pikantnymi flażoletami, wszystko podlane świetną solówką Glenna Tiptona.
Ta potrawa bywa pomijana kiedy rozmawia się o kuchni Roba Halforda i jego kolegów. Niektórzy za największe klasyki panów z Birmingham uznają "British Steel" i "Screaming For Vengeance", pewnie dlatego, że lata osiemdziesiąte generalnie były najlepsze dla zespołów serwujących ciężkie potrawy.
Jeśli ktoś pragnący poznać bliżej Judas Priest zasugerował się powyższymi opiniami, a "Painkiller" pominął, to popełnił duży błąd, bo ta kapela na żadnej wcześniejszej ani późniejszej płycie nie daje takiego czadu. W zasadzie nie ma tu niczego odkrywczego, nawet jak na rok 1990, kiedy album wydano, ale to jest po prostu solidny kawał heavy metalu w mistrzowskim wykonaniu - i dlatego to zawsze będzie dla mnie jeden z największych klasyków gatunku, do którego zawsze chętnie wracam.
W sierpniu Judasi przyjeżdżają do Polski i grają na Metal Hammer Festival. Kto jedzie ze mną? :)
A wieczorem idę na miasto i szukam nowych knajp - trzeba poszerzać horyzonty. :)
Po tym szokującym spostrzeżeniu, w obawie przed duchową anemią, przewertowałem w myślach swoją muzyczną kartę dań i postanowiłem wrzucić na ruszt klasyka: Judas Priest i ich "Painkiller".
Prawda, że wyraziste? Mięsiste riffy posypane obficie pikantnymi flażoletami, wszystko podlane świetną solówką Glenna Tiptona.
Ta potrawa bywa pomijana kiedy rozmawia się o kuchni Roba Halforda i jego kolegów. Niektórzy za największe klasyki panów z Birmingham uznają "British Steel" i "Screaming For Vengeance", pewnie dlatego, że lata osiemdziesiąte generalnie były najlepsze dla zespołów serwujących ciężkie potrawy.
Jeśli ktoś pragnący poznać bliżej Judas Priest zasugerował się powyższymi opiniami, a "Painkiller" pominął, to popełnił duży błąd, bo ta kapela na żadnej wcześniejszej ani późniejszej płycie nie daje takiego czadu. W zasadzie nie ma tu niczego odkrywczego, nawet jak na rok 1990, kiedy album wydano, ale to jest po prostu solidny kawał heavy metalu w mistrzowskim wykonaniu - i dlatego to zawsze będzie dla mnie jeden z największych klasyków gatunku, do którego zawsze chętnie wracam.
W sierpniu Judasi przyjeżdżają do Polski i grają na Metal Hammer Festival. Kto jedzie ze mną? :)
A wieczorem idę na miasto i szukam nowych knajp - trzeba poszerzać horyzonty. :)
poniedziałek, 21 lutego 2011
kontrolowany chaos
Korzystając z tego, że wirus grypy nie oszczędził również mnie postanowiłem zmęczone nim szare komórki poruszyć choć na chwilę i przybliżyć tym co jeszcze nie znają niesamowitą Polską formację, która obecnie powraca po wieloletniej przerwie na scenę. Mowa o Mojej Adrenalinie...i teraz pytanie...czy kiedykolwiek słyszałeś takie brzmienie? Są tacy co porównują MA do zespołów typu Meshuggah, Dillinger Escape Plan czy też Into The Moat. EEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE czerwone światło...podobne jedynie może być metrum na 89797987 / 2332423423 i tyle...Moja Adrenalina stanowi dla mnie odrębny wręcz styl. Muzycznie jest to rzecz niesamowita, niespotykana, poprostu chłopakom się chce...Kapelę poznałem w jej latach świetności, niedługo po wydaniu płyty Nietoleruję - Biję w 2004 roku. POwaliła mnie, zmiotła mnie wtedy z ziemii, założylem słuchawki na uszy i się zakochałem, miłość od pierwszego słuchania...matematyczna dokładność każdego z utworów wręcz miażdzy, a jeśli jeszcze dodatkowo wyobrazisz sobie jak gitarzysta gra np. "Reakcyjny Knebel" czy "Czas Nie Sprzyja Filantropii" dochodzi dodatkowe zdumienie, że coś takiego w ogóle ma miejsce. Nie ma tu przestrzeni na standardy, ograne riffy i coś co już gdzieś kiedyś słyszeliśmy...NIE!!!! To jest świeżość jakiej często nie doświadczasz, to jest energia jakiej Ci brak, to kontrolowany chaos w dysfuncyjnej otchłani industrialnej polifonii dźwięków, to jest właśnie MOJA ADRENALINA!!!!!!!!!!!!
środa, 16 lutego 2011
Rankingi, nagrody, cóżeście warte....
W tym roku Grammy Award w kategorii "Best Metal Performance" za utwór "El Dorado" dostali panowie Iron Maiden.
To ciekawe, że ten zespół z ponad 35 letnią tradycją został nagrodzony za prawdopodobnie najgorszy singiel w swojej historii (ex aequo z "Women In Uniform").
Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że wszystkie te nagrody, rankingi, plebiscyty nie są warte funta kłaków.
P.S. Wybór "El Dorado" jako pierwszego singla promującego "The Final Frontier" też jest dla mnie zagadkowym posunięciem...
To ciekawe, że ten zespół z ponad 35 letnią tradycją został nagrodzony za prawdopodobnie najgorszy singiel w swojej historii (ex aequo z "Women In Uniform").
Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że wszystkie te nagrody, rankingi, plebiscyty nie są warte funta kłaków.
P.S. Wybór "El Dorado" jako pierwszego singla promującego "The Final Frontier" też jest dla mnie zagadkowym posunięciem...
wtorek, 15 lutego 2011
The Black Album
Jadąc ostatnio samochodem przesłuchałem sobie chyba najsłynniejszy album metalowy wszechczasów, czyli "Metallicę", lub częściej "Black Album" oczywistej formacji. Jakoś nigdy nie mogłem się do niego przekonać, ale pomyślałem sobie, że coś musi być na rzeczy, skoro sprzedał się w takim nakładzie i zrobił z wielkiego zespołu metalowego wielki zespół rockowy (rozumiejąc metal jako podzbiór rocka). Więc zarzuciłem Czarny Album jeszcze raz, by sprawdzić "what's all the fuss about"...
Zaczyna się dobrze, wręcz znakomicie - od kipiącego energią "Enter Sandman". Na YT jest taka seria "Classic Albums", w której słynni artyści rockowi wspominają nagrania swoich najlepszych płyt. Jest również Black Album, a w filmie Kirk Hammet prezentuje pierwotną wersję głównego motywu z "Enter Sandman". Posłuchajcie - uzmysłowi to Wam, jak mała zmiana w aranżacji może zrobić z niezłego riffu coś, co wwierci Wam się w duszę i sprawi, że krzesła zaczną Was parzyć w tyłki, a podłoga w stopy.
Drugim utworem na płycie jest "Sad But True", z genialnym, superciężkim riffem. Innymi perełkami na tym nagraniu są dla mnie "Wherever I May Roam", "The Unforgiven", "Nothing Else Matters" i ... tyle. W mojej skromnej opinii jest to krążek rażąco nierówny - mamy arydzieło w postaci wspomnianego "Nothing Else Matters", są świetne numery jak np. "Enter Sandman", ale są też kawałki o których pewnie wielu z nas nigdy by nie usłyszało, gdyby nie nagrał ich zespół o tak wielkiej nazwie - choćby "Don't Tread On Me" i "Through The Never".
Szkoda, że minęły już czasy, kiedy wytwórnie płytowe chciały publikować LP'ki trzydziesto- czy czterdziestominutowe. Taki "Black Album" zyskałby dużo na spójności i ogólnej jakości gdyby ogarniczyć go do sześciu - siedmiu kawałków stojących na poziomie, do jakiego przyzwyczaiła nas Metallica na poprzednich płytach. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc takie rzeczy wkładam kij w mrowisko, bo zaraz pojawią się głosy, że można przecież przełączyć kawałki, które się nie podobają... Ale wyobraźcie sobie, że Michałowi Aniołowi we śnie objawił się Wielki Ptak z "Ulicy Sezamkowej" i artysta postanowił go namalować na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. A przewodnik na wycieczce mówi Wam, że jak się Wam nie podoba, to po prostu udawajcie, że go tam nie ma...
Być może jestem banalny w swoich poglądach, ale jest to dla mnie taki trochę album z pogranicza "dobrej" i "złej" Metalliki.
Dobra Metalika, to ta "surowa", napędzana przez Larsa, Jamesa i alkohol. To były czasy prawdziwie rock and rollowego podejścia do grania i to słychać na płytach i tym bardziej na koncertach.
Od Black Albumu do ekipy dołączył producent Bob Rock, mający ogromny wpływ na to, co i jak zespół nagrywał. Brzmienie stało się głębsze, ale trochę łagodniejsze, co możnaby jeszcze uznać za plus. Słuchając "...And Justice For All" momentami zastanawiam się, czy oni tak grają czy to membrana mi w głośniku pękła.
Natomiast za poważny mankament Czarnego muszę uznać barbarzyńskie uproszczenie kompozycji w stosunku do poprzednich krążków. Choć ta zmiana wypłynęła ponoć od samego duetu J & L. Być może zespół padł ofiarą własnego sukcesu - styl zapoczątkowany na "Ride The Lightning" i doskonalony na następnych nagraniach został doprowadzony do perfekcji i członkowie kapeli czuli, że muszą z tego miejsc gdzieś się ruszyć.
Dla mnie w 1991 roku zaczyna się Metallica wielka, ale nie mająca już tej zadziorności i szaleńczości co wcześniej. Ten album rozpoczął, a przynajmniej rozpędził ich przemianę z kapeli o garażowym feelingu w światowego giganta.
Werdykt: Czarny Album to bardzo dobre nagranie, ale od tego zespołu zawsze oczekuję czegoś więcej. Czegoś, co rzuci mnie na kolana. Tutaj tak nie jest. Dla mnie kwintesencją Metaliki pozostają "Master Of Puppets" i "...And Justice For All". Amen.
P.S. W 1984 roku "zespół" Spinal Tap wpadł na pomysł z calusieńką czarną okładką. Wtedy był to żart, a 7 lat później ta idea została wykorzystana przy albumie będącym kamieniem milowym w historii muzyki rozrywkowej. Life is a rollercoaster, my friends... :)
Zaczyna się dobrze, wręcz znakomicie - od kipiącego energią "Enter Sandman". Na YT jest taka seria "Classic Albums", w której słynni artyści rockowi wspominają nagrania swoich najlepszych płyt. Jest również Black Album, a w filmie Kirk Hammet prezentuje pierwotną wersję głównego motywu z "Enter Sandman". Posłuchajcie - uzmysłowi to Wam, jak mała zmiana w aranżacji może zrobić z niezłego riffu coś, co wwierci Wam się w duszę i sprawi, że krzesła zaczną Was parzyć w tyłki, a podłoga w stopy.
Drugim utworem na płycie jest "Sad But True", z genialnym, superciężkim riffem. Innymi perełkami na tym nagraniu są dla mnie "Wherever I May Roam", "The Unforgiven", "Nothing Else Matters" i ... tyle. W mojej skromnej opinii jest to krążek rażąco nierówny - mamy arydzieło w postaci wspomnianego "Nothing Else Matters", są świetne numery jak np. "Enter Sandman", ale są też kawałki o których pewnie wielu z nas nigdy by nie usłyszało, gdyby nie nagrał ich zespół o tak wielkiej nazwie - choćby "Don't Tread On Me" i "Through The Never".
Szkoda, że minęły już czasy, kiedy wytwórnie płytowe chciały publikować LP'ki trzydziesto- czy czterdziestominutowe. Taki "Black Album" zyskałby dużo na spójności i ogólnej jakości gdyby ogarniczyć go do sześciu - siedmiu kawałków stojących na poziomie, do jakiego przyzwyczaiła nas Metallica na poprzednich płytach. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc takie rzeczy wkładam kij w mrowisko, bo zaraz pojawią się głosy, że można przecież przełączyć kawałki, które się nie podobają... Ale wyobraźcie sobie, że Michałowi Aniołowi we śnie objawił się Wielki Ptak z "Ulicy Sezamkowej" i artysta postanowił go namalować na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. A przewodnik na wycieczce mówi Wam, że jak się Wam nie podoba, to po prostu udawajcie, że go tam nie ma...
Być może jestem banalny w swoich poglądach, ale jest to dla mnie taki trochę album z pogranicza "dobrej" i "złej" Metalliki.
Dobra Metalika, to ta "surowa", napędzana przez Larsa, Jamesa i alkohol. To były czasy prawdziwie rock and rollowego podejścia do grania i to słychać na płytach i tym bardziej na koncertach.
Od Black Albumu do ekipy dołączył producent Bob Rock, mający ogromny wpływ na to, co i jak zespół nagrywał. Brzmienie stało się głębsze, ale trochę łagodniejsze, co możnaby jeszcze uznać za plus. Słuchając "...And Justice For All" momentami zastanawiam się, czy oni tak grają czy to membrana mi w głośniku pękła.
Natomiast za poważny mankament Czarnego muszę uznać barbarzyńskie uproszczenie kompozycji w stosunku do poprzednich krążków. Choć ta zmiana wypłynęła ponoć od samego duetu J & L. Być może zespół padł ofiarą własnego sukcesu - styl zapoczątkowany na "Ride The Lightning" i doskonalony na następnych nagraniach został doprowadzony do perfekcji i członkowie kapeli czuli, że muszą z tego miejsc gdzieś się ruszyć.
Dla mnie w 1991 roku zaczyna się Metallica wielka, ale nie mająca już tej zadziorności i szaleńczości co wcześniej. Ten album rozpoczął, a przynajmniej rozpędził ich przemianę z kapeli o garażowym feelingu w światowego giganta.
Werdykt: Czarny Album to bardzo dobre nagranie, ale od tego zespołu zawsze oczekuję czegoś więcej. Czegoś, co rzuci mnie na kolana. Tutaj tak nie jest. Dla mnie kwintesencją Metaliki pozostają "Master Of Puppets" i "...And Justice For All". Amen.
P.S. W 1984 roku "zespół" Spinal Tap wpadł na pomysł z calusieńką czarną okładką. Wtedy był to żart, a 7 lat później ta idea została wykorzystana przy albumie będącym kamieniem milowym w historii muzyki rozrywkowej. Life is a rollercoaster, my friends... :)
niedziela, 13 lutego 2011
"And I wonder... still I wonder who'll stop the rain"
Ostatnio wyczytałem gdzieś, że ten piękny utwór formacji Creedence Clearwater Revival jest protest song'iem przeciwko użyciu przez Amerykanów broni chemicznej w Wietnamie. Zaprzągłem do pracy wyszukiwarkę internetową, żeby dowiedzieć się na ten temat cosik więcej. Generalnie twierdzi się, że tytułowy deszcz, to Agent Orange.
Pod kryptonimem Agent Orange krył się herbicyd tęczowy (odmiana pestycydu), którym Amerykanie spryskiwali dżunglę i obszary rolnicze w Wietnamie. Cele były oczywiste: po pierwsze odciąć Vietkong od dostaw żywności, po drugie przerzedzić dżunglę, aby można było wykryć nieprzyjaciela z powietrza.
Jak łatwo się domyśleć, skutki tych działan były, i do dzisiaj są, opłakane. Substancja ta nie tylko zwiększyła prawdopodobieństwo zachorowania na raka zarówno u Wietnamczyków jak i Amerykańskich weteranów, ale prowadziła również do makabrycznych deformacji noworodków na skażonych obszarach. Zdjęcia łatwo znaleźć w Internecie - jeśli ktoś ma mocne nerwy to może poszukać, na pewno umocni swoje stanowisko w kwestii stosowania broni chemicznej...
poniedziałek, 7 lutego 2011
Gary Moore (1952 + 2011)
Gary Moore nie żyje... Był moim bohaterem, jednym z absolutnych wirtuozów gitary. Potrafił improwizować jak mało kto wśród gitarzystów rockowych, a każdy uderzony przez niego dźwięk się liczył - w jego solówkach nie było niczego przypadkowego.
To był jeden z tych artystów, których mogłeś nie kojarzyć z imienia i nazwiska, ale nie mogłeś nie znać jego utworów - choćby "Still Got The Blues" albo "Parisienne Walkways".
Numerem, który pierwszy przychodzi mi na myśl kiedy słyszę nazwisko Moore'a, jest "Empty Rooms". To była jedna z moich ulubionych balladek rockowych, tylko nieliczne utwory tak do mnie przemawiają. Poniżej - tylko solo z jakiegoś nagrania live, ale warto odsłuchać wersji studyjnej.
W tym kawałku od razu słychać, że napisał go Irlandczyk.
Nightwish nagrał zupełnie sensowny cover tej piosenki.
Na koniec utwór, którego miałem nie wrzucać, bo i tak każdy go zna... Ale to solo... to po prostu trzeba usłyszeć.
To był jeden z tych artystów, których mogłeś nie kojarzyć z imienia i nazwiska, ale nie mogłeś nie znać jego utworów - choćby "Still Got The Blues" albo "Parisienne Walkways".
Numerem, który pierwszy przychodzi mi na myśl kiedy słyszę nazwisko Moore'a, jest "Empty Rooms". To była jedna z moich ulubionych balladek rockowych, tylko nieliczne utwory tak do mnie przemawiają. Poniżej - tylko solo z jakiegoś nagrania live, ale warto odsłuchać wersji studyjnej.
W tym kawałku od razu słychać, że napisał go Irlandczyk.
Nightwish nagrał zupełnie sensowny cover tej piosenki.
Na koniec utwór, którego miałem nie wrzucać, bo i tak każdy go zna... Ale to solo... to po prostu trzeba usłyszeć.
sobota, 5 lutego 2011
NIEDOCENIONE - część 2
Jakiś dłuższy czas temu zapoczątkowałem coś takiego jak NIEDOCENIONE utwory, płyty etc. Dzisiaj czas na drugą pozycję z tego cyklu...
Pewnie sporo ludzi zdziwi się, że napiszę dziś o odnoszących obecnie ogromny sukces Kings Of Leon...Niedocenieni przeze mnie na początku dzisiaj powracają do łask. Dlaczego odrzuciłem ich początkowo? Szczerze...bo było ich wszędzie za dużo. Co chwilę Kings Of Leon, każdy się "podniecał" utworem "Closer"...ja jakoś nie widziałem w tym nic specjalnego. Każde radio, portal muzyczny...Kings Of Leon to...Kings Of Leon tamto...Nabrałem antypatii do tej grupy, wydawali mi się okrutnie komercyjni...JEDNAKŻE...ich sukces oraz to, że są wszędzie nie wynika z tego, że są pchani przez kogoś ku sławie. Wynika to z bardzo prostego faktu...są bardzo dobrzy w tym co robią, naprawdę dobrzy. Do tego stopnia, że Wielka Brytania przekonała się o ich kunszcie muzycznym, a rodowici amerykanie postawili na nich krzyżyk (oczywiście poza paroma osobowościami takimi jak Eddie Vedder czy Bob Dylan). Wydaje mi się, że podstawą jest mimo wszystko barwa głosu wokalisty KOL. Przejmująca, ujmująca, budząca niepokój, tajemnicza, to jest właśnie to co kręci obecnie milionowe rzesze grzeszników. Utwory takie jak "Use Somebody", "Manhattan" czy "Notion" przenoszą nas w inny świat. Takiej muzyki świetnie słucha się na słuchawkach bo jest w niej ogromna przestrzeń i emocjonalność, która będąc bliżej naszego narządu słuchu daje potężniejsze odczucie bliskości ze stanem jaki prezentuje grupa. Polecam całą płytę Only By The Night z 2008 roku, ma niesamowity klimat poparty zarówno muzycznie jak i tekstowo. Reszty dyskografii nie analizowałem, ale słyszałem, że jest dobra, na pewno prześledzę i Wy też powinniście...
Pewnie sporo ludzi zdziwi się, że napiszę dziś o odnoszących obecnie ogromny sukces Kings Of Leon...Niedocenieni przeze mnie na początku dzisiaj powracają do łask. Dlaczego odrzuciłem ich początkowo? Szczerze...bo było ich wszędzie za dużo. Co chwilę Kings Of Leon, każdy się "podniecał" utworem "Closer"...ja jakoś nie widziałem w tym nic specjalnego. Każde radio, portal muzyczny...Kings Of Leon to...Kings Of Leon tamto...Nabrałem antypatii do tej grupy, wydawali mi się okrutnie komercyjni...JEDNAKŻE...ich sukces oraz to, że są wszędzie nie wynika z tego, że są pchani przez kogoś ku sławie. Wynika to z bardzo prostego faktu...są bardzo dobrzy w tym co robią, naprawdę dobrzy. Do tego stopnia, że Wielka Brytania przekonała się o ich kunszcie muzycznym, a rodowici amerykanie postawili na nich krzyżyk (oczywiście poza paroma osobowościami takimi jak Eddie Vedder czy Bob Dylan). Wydaje mi się, że podstawą jest mimo wszystko barwa głosu wokalisty KOL. Przejmująca, ujmująca, budząca niepokój, tajemnicza, to jest właśnie to co kręci obecnie milionowe rzesze grzeszników. Utwory takie jak "Use Somebody", "Manhattan" czy "Notion" przenoszą nas w inny świat. Takiej muzyki świetnie słucha się na słuchawkach bo jest w niej ogromna przestrzeń i emocjonalność, która będąc bliżej naszego narządu słuchu daje potężniejsze odczucie bliskości ze stanem jaki prezentuje grupa. Polecam całą płytę Only By The Night z 2008 roku, ma niesamowity klimat poparty zarówno muzycznie jak i tekstowo. Reszty dyskografii nie analizowałem, ale słyszałem, że jest dobra, na pewno prześledzę i Wy też powinniście...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)