Przyjaciele, doszedłem dziś do wniosku, że w mojej diecie muzycznej zaczęło ostatnio zdecydowanie brakować mięsa. Spożywałem spore ilości Simona & Garfunkela, Jethro Tull, czasem na przystawkę Elvisa albo coś z własnego ogródka: Budkę Suflera, Marka Grechutę, Krzyśka Ścierańskiego.
Po tym szokującym spostrzeżeniu, w obawie przed duchową anemią, przewertowałem w myślach swoją muzyczną kartę dań i postanowiłem wrzucić na ruszt klasyka: Judas Priest i ich "Painkiller".
Prawda, że wyraziste? Mięsiste riffy posypane obficie pikantnymi flażoletami, wszystko podlane świetną solówką Glenna Tiptona.
Ta potrawa bywa pomijana kiedy rozmawia się o kuchni Roba Halforda i jego kolegów. Niektórzy za największe klasyki panów z Birmingham uznają "British Steel" i "Screaming For Vengeance", pewnie dlatego, że lata osiemdziesiąte generalnie były najlepsze dla zespołów serwujących ciężkie potrawy.
Jeśli ktoś pragnący poznać bliżej Judas Priest zasugerował się powyższymi opiniami, a "Painkiller" pominął, to popełnił duży błąd, bo ta kapela na żadnej wcześniejszej ani późniejszej płycie nie daje takiego czadu. W zasadzie nie ma tu niczego odkrywczego, nawet jak na rok 1990, kiedy album wydano, ale to jest po prostu solidny kawał heavy metalu w mistrzowskim wykonaniu - i dlatego to zawsze będzie dla mnie jeden z największych klasyków gatunku, do którego zawsze chętnie wracam.
W sierpniu Judasi przyjeżdżają do Polski i grają na Metal Hammer Festival. Kto jedzie ze mną? :)
A wieczorem idę na miasto i szukam nowych knajp - trzeba poszerzać horyzonty. :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Niewiem dlaczego, ale nigdy nie mogłem się przekonać do tej kapeli, no nie wchodzi poprostu, i nawet sam Painkiller wydaje mi się być utworem mocno przeciętnym, chociaż brzmienie gitary jest zajebiste bez wątpienia, zwłaszcza w partiach solowych. Judas Priest to na pewno podstawa heavy metalu ale nie trafia do mnie w ogóle...ktoś wytłumaczy ten fenomen?
OdpowiedzUsuńPewnie kwestia gustu, może po prostu nie podchodzi Ci heavy metal w swojej najbardziej klasycznej formie.
OdpowiedzUsuńNajwiększą IMO zaletą "Painkillera" jest spójność - nie ma tu jakichś miażdżących, wpadających od razu w ucho riffów, nie ma przekombinowanej gry na perkusji, za to wszystko co robi zespół idealnie się harmonizuje, zachowane są odpowiednie proporcje w głośności, w udziale poszczególnych instrumentów. W kawałkach nie brakuje elementów wirtuozerii, jest fajne brzmienie, trochę heavy metalowego patosu, galopu, są ostre jak brzytwa riffy. Po prostu jest wszystko, co cechuje dobry metalowy krążek.
Na pierwszy plan wybija się tylko zadziorny wokal Halforda, ale ten nie każdemu musi odpowiadać, bo jest bardzo specyficzny.
No i, co bardzo ważne, a nieczęste, na płycie jest 10 utworów i wszystkie są naprawdę świetne - materiał jest wyjątkowo równy.