środa, 30 marca 2011

Baranku Boży, który grzeszysz za resztę świata...

Wielkich zespołów jest coraz mniej, nagrywa się coraz rzadziej przełomowe albumy. Umierają takie legendy jak Layne Staley, Ronnie James Dio, Gary Moore - a ich miejsca nie zajmują nowi muzycy, zdolni przejąć chorągiew z ich zimnych palców i wyruszyć na odsiecz młodym, urodzonym w getcie pieprzonego kiczu odbiorcom.

Stosunkowo niedawno światło dzienne ujrzał tribute album poświęcony Iron Maiden - "Maiden Heaven". Obecni tam są starzy wyjadacze, tacy jak Metallica i Dream Theater, ale są też młode zespoły. Ekhem.... Jakby to powiedzieć, poziom nagrań jednych i drugich dzielą lata świetlne. "Hallowed Be Thy Name" w wykonaniu Machine Head ścina z nóg, fajnie brzmi "Remember Tommorow" Metaliki, ale np. "The Trooper" i "Flash Of The Blade" zostały dosłownie sprofanowane. Z "młodzieży" w dobrym świetle pokazali się panowie z Ghostlines z ciekawą aranżacją "Brave New World" i Gallows z brawurowym wykonaniem "Wrathchild". Generalnie jednak po przesłuchaniu albumu zadałem sobie pytanie: "co jest, ku**a, czy u męskiej populacji spada produkcja testosteronu?!".

Tjaa...

Ale sobie ulżyłem... Pozrzędziłem, powznosiłem ręce do niebios, polamentowałem. Prawda jest jednak taka, że z nowościami nie jestem na bieżąco. To co słyszałem to szajs (z kilkoma wyjątkami), ale na pewno można znaleźć prawdziwe talenty wśród młodych muzyków. Oby tylko ktoś ich chciał promować...

Jest pewien zespół który daje mi nadzieję, że nie wszystko stracone. Mowa o Lamb Of God. Panowie mają na koncie pięć albumów, debiut przypada na rok 2000, więc Lamb of God nie jest wcale tak młodym zespołem, ale umownie przyjmijmy tą dwójkę na początku jako nową erę, nowe pokolenie. Moim ulubionym krążkiem tej formacji jest "Ashes Of The Wake" z 2004 roku.

Już po pierwszych 10 sekundach otwierającego numeru ("Laid To Rest") wiemy, że mamy do czynienia z dziełem na najwyższym poziomie. Ja po usłyszeniu riffu wchodzącego w szóstej sekundzie zbierałem szczękę z podłogi. I na jednym riffie, czy jednym utworze zabawa się nie kończy. Od pierwszej do ostatniej nuty nie ma na tej płycie miejsca na nudę. Panowie z Lamb Of God serwują nam ostrą jazdę bez trzymanki, gitary są ostre i precyzyjne niczym skalpel. Płyta jest tak energiczna, że przywodzi na myśl dokonania Slayera. Przy czym LoG to tylko lekko opancerzony Humvee niszczący umysł dostarczając do niego oddział Rangersów, a Slayer to czołg który napier***a na wprost po fałdach mózgowych jak po krzakach, okopach, minach, murach itd., równając z ziemią wszysko co napotka na swojej drodze. Ale to tylko taka dygresja...
Wracając do "Ashes Of The Wake", to jak już wspomniałem, jest to album energiczny, równy i świetnie wyprodukowany. Wprawdzie mógłbym ponarzekać na to, że np. o istnieniu basisty dowiadujemy się dopiero po obejrzeniu jakiegoś teledysku, ale to już taki rodzaj muzyki - riffy są tu tak gęste i ciężkie, że nie ma miejsca na subtelności (no dobra, w "Break You" i "Ashes Of The Wake" cośtam pod spodem mruczy, więc chyba basik jest...).

Chcę jeszcze zwrócić uwagę na to, co robi perkusista. Bardzo mnie się podoba gra pana Chrisa Adlera. Przykładem niech będzie wstęp do powyższego "Hourglass" (mój ulubiony numer na płcyie) - jest gęsto, na podwójnej stopie jest trochę mieszania, ale bicie w werbel jest mocne, konsekwentne i brutalne - zupełnie jakby na naciągu widniała podobizna kochanka pani Adler. I to świetnie pasuje do ogólnej koncepcji tej muzyki - na tyle skomplikowanej by nie być banalną, ale jednocześnie na tyle prostej żeby w złamanych metrach i biciach "na i" nie stracić nic ze swojej agresywności.

A więc nie wszystko stracone, Przyjacielu. Nagrywa się jeszcze muzykę, która sprawia, że masz ochotę zaj**ać pierwszej osobie, która akurat nawinie się pod rękę.

1 komentarz:

  1. Dzięki za zwrócenie uwagi na LoG, widzę że miałem braki w tym temacie a jest godny poznania..

    OdpowiedzUsuń