poniedziałek, 7 marca 2011

Sex, drugs and... stardom.

Bon Jovi to zespół, który budzi w rockowym/metalowym światku bardzo ambiwalentne uczucia. Jedni ich kochają za wpadające w ucho melodie, chrypę Johna Bongiovi'ego i gitarę Richie'ego Sambory. Inni ich nienawidzą za trochę komercyjny, pudel metalowy wizerunek i fakt, że dużą część ich publiki stanowią zakochane w wokaliście nastolatki. Bruce Dickinson nawet przerwał kiedyś ich występ po którymś z kolei bisie na festiwalu w Donington, dziękując zespołowi za przybycie i zapraszając ich na następną edycję.

Bon Jovi ma taki styl - niby rockowy, ale przygładzony. John Bongiovi jest po prostu przeciwieństwem Johnny'ego Rottena - zawsze dobrze ubrany, przystojny, o gwiazdorskiej manierze. Czy to komercyjne podejście do muzyki? "Komercja" to w muzyce bardzo śliskie pojęcie, więc wolałbym unikać takich osądów. Mnie jednak ten image razi, przykładowo ten klip:

Sorry Winnetou, ale to jego (był epitat - ciach! - nie ma epitetu) przemówienie na początku psuje cały nastrój...

Ja Bon Jovi poznałem w okolicach roku 2000, kiedy wydali płytę "Crush". Promowały ją trzy (jeśli mnie pamięć nie myli) single - "It's My Life", "Say It Isnt' So" i "One Wild Night". Płyta odniosła ogromny sukces komercyjny, promowana była m.in. w MTV (dość znamienne). W tamtych czasach była to dla mnie fajna płyta. Teraz, kiedy słucham niektórych numerów po latach, odnoszę wrażenie że to jest popowy zespół udający tylko, że gra rock. Obejrzyjcie teledysk do "One Wild Night". No żenada, mili państwo, takie rzeczy nie przystoją szanującym się rockmanom... Dalszych dokonań zespołu nie znam, ponoć na kolejnych trasach i płytach zarobili krocie i wygrali dużo nagród, ale, jak już kiedyś mówiłem, te wszystkie Grammy i inne statuetki to sobie można, za przeproszeniem, wsadzić. A kasa? Kasę zarabia się na sprzedaży płyt, a nie nagrywaniu dobrej muzyki. Coraz rzadziej jedno jest z drugim tożsame.

Wracając do dorobku artystycznego grupy: mają sporo fajnych, porywających, rockowych numerów jak np. "Bad Medicine", "You Give Love A Bad Name", są moje ulubione, "kowbojskie" "Blaze Of Glory" i "Wanted Dead Or Alive", ale są też takie utwory jak "Always" czy "Bed Of Roses" - ładne, jak na kapelę hard rockową aż za ładne. W.A.S.P. ze swoim "The Idol" udowodnili, że glam rockowy zespół może nagrać ładną, ale nie "pipkowatą" balladę (przy czym W.A.S.P. należy uznać za "metal-endowy" obszar glamu, jeśli w ogóle). Nawet "Don't Know What You've Got 'Til It's Gone" zespołu Cinderella nie budzi u mnie tak mieszanych odczuć jak to, co zdarza się spłodzić panom z Bon Jovi.

Może właśnie na tym polega ich siła, że umieją trafić nie tylko do fanów ostrych brzmień, ale też "typowych radiosłuchaczy"?

Na koniec numer, który mimo wszystko lubię - za luz totalny:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz