poniedziałek, 29 listopada 2010

Fenomen Motörhead'a

Kiedyś jeden znajomy powiedział o Motörheadzie, że "nie rozumie fenomenu tej kapeli". Z jednej strony mu się nie dziwię: ani toto specjalnie przyjemne dla zmysłów (brzmieniowo: brudny sound, wizualnie: facjata wokalisty), ani ambitne, ani (dzisiaj) nie jest odkrywcze. Co więc ma w sobie zespół Motörhead, że w powszechnej opinii zasłużył sobie na miano żywej legendy?



Żeby odpowiedzieć na to pytanie, postanowiłem sięgnąć do źródeł i przeczytać jakieś wywiady z Lemmy'm. Po przeczytaniu kilku w głowie zaświtała mi myśl: "Ten gość jest po prostu chodzącą definicją określenia "rocker"!". Oto jeden z moich ulubionych fragmentów (pochodzi z wywiadu umieszczonego w serwisie muzyka.onet.pl):

(...)

Dz: Czyli dalej powiększasz listę tych dwóch tysięcy kobiet, z którymi podobno spałeś?

L: Nie, było ich tylko tysiąc. Ktoś przekręcił moje słowa.

Dz: Tysiąc to wciąż imponujący wynik.

L: Jeśli wziąć pod uwagę że mam 63 lata i uprawiam seks od 15 roku życia, a przy tym nigdy nie byłem żonaty… Z tej perspektywy to już nie wydaje się tak dużo. Wystarczyłoby zaliczać jedną dziewczynę co drugi dzień przez cztery lata. A przecież czasu miałem znacznie więcej.

(...)


Jeśli widzieliście kiedyś jakieś wypowiedzi Lemmy'ego, to pewnie tak jak ja domyślacie się, że mówił to takim tonem, jakby opowiadał o swoim ulubionym rodzaju herbaty.

Kilmister jest niesamowicie charyzmatyczny. Jeśli posłucha się tego co mówi i poczyta o tym, jak żyje, konkluzja nasuwa się sama: on się urodził po to, żeby być gwiazdą rocka. Przychodzi mu to tak naturalnie, jak Wojewódzkiemu błaznowanie. To nie jest typ gwiazdorstwa jaki prezentuje wielu ludzi szołbiznesu - Kilmister jest autentyczny. To jest Brudny Harry muzycznego świata w porównaniu do reszty Bad Boys.
Wzorem godnym naśladowania bym go oczywiście nie nazwał - narkotyków Lemmy od jakiegoś czasu już nie bierze, ale ponoć butelka Jack'a Daniels'a pęka każdego dnia. W zasadzie... ja też bym chciał codziennie wypijać butelkę Jack'a Daniels'a, więc nie będę hipokrytą i go za to nie skrytykuję ;)
O liderze Motörhead nakręcono film dokumentalny, tu macie trailer:



Muzyka Motörhead jest brudna, szybka, prosta, szczera, ostra - może się podobać. Ich brzmienie ciężko pomylić z kimkolwiek innym. Mam wrażenie, że gitarzysta nie uderza w struny, tylko w klingi floretów. Do tego dochodzą świetne solówki. Mnie do gustu znacznie bardziej przypadają te grane przez pierwszego gitarzystę zespołu, Eddie'go Clarke'a. Co do głosu Lemmy'ego, no cóż... W jego krtani utkwił chyba kawałek meteorytu.

W jednym zdaniu fenomen tej kapeli można podsumować tak: Motörhead to esensja rock and rolla. Gdyby rock and roll był substancją ulegającą krystalizacji, to moglibyśmy przeprowadzić taki eksperyment: wsypujemy trochę rock and rolla do naczynia i zalewamy go wodą, mieszamy wszystko do uzyskania jednorodnej substancji. Następnie do naczynia wkładamy nitkę i odkładamy całość w ciepłe miejsce. Po kilku tygodniach z nitki będzie zwisał Lemmy i śpiewał: "I don't need no excuse to like it fast And loose!".

Na koniec posłuchajcie trochę dobrej muzyki. Ale uważajcie, bo można się rozkangurzyć, więc jak macie coś do roboty do najpierw to zróbcie... :)

środa, 24 listopada 2010

[*]...Show Must Go On...[*]

OD MATIEGO:

Równo 5 lat temu, kiedy mieszkałem w jednym z WATowskich akademików,
powiedziałem koledze z pokoju, że "dzisiaj mija rocznica śmierci
Freddiego Mercury'ego", na co on odpowiedział "nie znam człowieka".
Zachowałem fason, choć świat zawirował mi w głowie. Szybko pozbierałem
myśli do kupy i stwierdziłem, że być może dla niego niewiarygodna jest
moja nieznajomość twórczości Didżeja Bobo i nie powinienem się szokować.
Zresztą okazało się, że nie jest tak źle - po usłyszeniu "Under
Pressure", "We Are The Champions" i "Show Must Go On" kumpel przyznał
się, że zna tego wykonawcę i "kto by pomyślał, że to jeden człowiek
napisał". No właśnie, jeden zespół (bo Queen to nie tylko Freddie), a
tyle kapitalnych utworów...

Wszystko zaczęło się w rewolucyjnych dla muzyki rozrywkowej latach
siedemdziesiątych. Pierwsze dwa albumy to rok 1973, jednak nie
przysporzyły one zespołowi wielkiej sławy. Przełomowa była trzecia płyta
- "Sheer Heart Attack" i signiel "Killer Queen", a wydana w 1975 roku "A
Night At The Opera", promowana przez "Bohemian Rhapsody", niczym z
armaty wystrzeliła zespół na wyżyny popularności.

Kolejne płyty przynosiły wiele hitów i jeszcze więcej różnorodności w
muzyce Queen. Trudno było (i jest) przyporzadkować ich twórczość do
jakiegoś konkretnego nurtu. Wykrystalizowały się jednak pewne
charakterystyczne cechy zespołu, jak jedyny w swoim rodzaju wokal
Freddiego, brzmienie gitary Red Special należącej do Briana May'a oraz
obfitość muzyki w wykorzystanie pianina (jak na kapelę rockową) i liczne
harmonie wokalne.

W sumie zespół nagrał 15 albumów studyjnych, z czego dwa były ścieżkami
dźwiękowymi do filmów, wydał kilka koncertówek i kompilacji "Greatest
Hits". Zwłaszcza te ostatnie rozchodziły się w gigantycznych nakładach -
"Greatest Hits I" osiągnął w Wielkiej Brytanii status jedenastokrotnej
(!) platynowej płyty. W ojczyźnie zespołu wszystkie płyty dostały
platynę lub złoto, w Stanach Zjednoczonych najlepiej sprzedawały się
nagrania z drugiej połowy lat 70...

OD DIRT665:

Zespół zapisał się w głowach ludzi całego świata na tyle, że nie trudno zauważyć podobieństwa niektórych zespołów i charakterystyczne "queen'owe" zagrywki w ich dokonaniach. Najlepszym przykładem jest druga płyta zespołu The Darkness pochodzącego równiez z UK. Można by rzec, że gdzieś nad płytą unosi się dusza całego Queen...Co najbardziej mnie urzekło w Queen? Chyba to o czym mowa wyżej, czyli różnorodność muzyczna i świeżość + lekkość całego materiału...W rozmowach z ludźmi zawsze powtarzam..."Queen to był zespół doskonały". Zdania nie zmieniłem i szybko nie zmienię,`a jeśli chodzi o postać Freddy'ego to cóż można rzec, niesamowity człowiek, przynajmniej takim się wydawał być. Pasja z jaką śpiewał wystarczyłaby na obdarzenie kilkunastu dzisiejszych podobno rewelacyjnych wokalistów...Koncert na Wembley i wykonanie utworu "Is This The World That We Created?"...brak słów...tylko łezka w oku, że już nie ma kto nam tak śpiewać...stąd też zaserwuję właśnie ten utwór na dobranoc bo tak bardzo chciałem zdążyc przed północą z postem...

Gdzieś tam kiedyś przeczytałem, że:

"Obecnie takich zespołów jak Nirvana, Queen czy Guns 'N' Roses się nie słucha..."

spank my ass and call me Judy, ale albo jestem dziwakiem albo...niewiem co...ale słucham tych zespołów namiętnie i regularnie, bo jak można zrezygnować ze słuchania czegoś co wywarło tak dyży wpływ na dzisiejszy świat muzyczny? Poprostu się nie da...



P.S. przepraszam za banalny tytuł posta, ale chyba są to jedyne słowa, które najlepiej odzwierciedlają to jak bardzo Queen zapisał się w naszej pamięci...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Michael Hutchence (1960 - 1997)

Dzisiaj mija trzynaście lat od śmierci Michael'a Hutchence'a, wokalisty INXS.

Z muzyką INXS zaprzyjaźniłem się stosunkowo niedawno, choć, jak to często bywa w przypadku kultowych formacji, niektóre ich numery znałem wcześniej nawet o tym nie wiedząc.
W każdym razie kiedy usłyszałem po raz pierwszy płytę "Kick" pomyślałem sobie "To jest to! To jest muzyka przy której mam ochotę zerwać się i tańczyć do upadłego!". A taka deklaracja w moich ustach oznacza niemało.

22.11.1997 ciało Michael'a zostało znalezione w pokoju hotelowym w Sydney. W jego krwi znaleziono m.in. ślady alkoholu, kokainy i Prozacu. Koroner stwierdził, że Hutchence celowo odebrał sobie życie.

W latach 90. wokół jego postaci było wiele kontrowersji. Wydaje się, że Michael nie zniósł presji, jaką na nim wywierano. Kiedy czytam wiadomości na ten temat, przypominają mi się słowa wyśpiewane przez innego Wielkiego Nieobecnego:

"(...)
My gift of self is raped
My privacy is raked
And yet I find
And yet I find
Repeating in my head
If I can't be my own
I'd feel better dead
(...)"


Natomiast kiedy słucham utworu "Tiny Daggers", zastanawiam się, czy przypadkiem lider INXS nie przewidział swojej własnej przyszłości...

"(...)
They say you're never lonely
They say you're with the best
But when they turn those lights out
I bet you spin and turn
And cry just like the rest
And cry just like a baby

Who put those tiny daggers
In your heart?
(...)"


Niektórzy uważają, że Hutchence był Morrisonem swoich czasów. Nie ulega wątpliwości, że był fantastycznym frontmanem, obdarzonym nie tylko świetnym głosem, ale też ogromną charyzmą.

Poniżej niektóre z moich ulubionych numerów INXS.

Never Tear Us Apart (unplugged):


Tiny Daggers:


Bitter Tears:

piątek, 19 listopada 2010

A Perfect Circle "Pet"



don't fret precious, i'm here
step away from the window
go back to sleep

lay your head down, child
i won't let the boogiemen come
counting bodies like sheep
to the rhythm of the war drums
pay no mind to the rabble
pay no mind to the rabble
head down, go to sleep
to the rhythm of the war drums

pay no mind to what other voices say
they don't care about you like I do
safe from pain, truth and choice
and other poison devils
see, they don't give a fuck about you
like i do...

just stay with me
safe and ignorant
go back to sleep
go back to sleep

lay your head down, child
i won't let the boogiemen come
counting bodies like sheep
to the rhythm of the war drums
pay no mind to the rabble
pay no mind to the rabble
head down, go to sleep
to the rhythm of the war drums

i'll be the one to protect you from
your enemies and all your demons
i'll be the one to protect you from
a will to survive and a voice of reason
i'll be the one to protect you from
your enemies and your choices son
they're one and the same
i must isolate you
isolate and save you from yourself

swayin' to the rhythm of the new world order and
counting bodies like sheep to the rhythm of the war drums
the boogiemen are coming
the boogiemen are coming
keep your head down, go to sleep
to the rhythm of the war drums

stay with me
safe and ignorant
just stay with me
i'll hold you and protect you from the other ones
the evil ones don't love you son
go back to sleep


(nie będę psuł klimatu zbędnymi komentarzami, numer broni się sam)

środa, 17 listopada 2010

Plan jest taki, żeby na starość nie zostać snobem

Gdyby Karol Hamburger spytał w Familiadzie "jaki jest heavy metal?", jak myślicie, jakie odpowiedzi ukazałyby się na ekranie? Na pewno "głośny", "energiczny" i tym podobne. Myślę, że na dole najbardziej kultowego wyświetlacza LED w Polskiej telewizji ;) znalazłoby się też słowo "naiwny".

Jeśli przyjrzymy się tekstom niektórych metalowych kapel, to szybko uznamy, że merytoryka nie jest ich mocną stroną. Ani "Kill 'em All" Metaliki, ani "Painkiller" Judasów nie niosą ze sobą zbyt głębokich przesłań. Nie wspominam już nawet o radosnej twórczości panów z Manowar, czy zespołów glam metalowych. Większość ich tekstów spodziewalibyśmy się raczej ujrzeć w komiksie, albo w lepszym przypadku w nowej książce Sapkowskiego (niech żyje!), niż w Hemingway'u czy Szekspirze.

A jednak zespoły te mają nie tylko odbiorców, którzy pod koniec czerwca przynoszą do domu świadectwo szkolne (paradoksalnie przeciwnie do Szekspira i Hemingway'a? ;), ale również całe rzesze dorosłych wielbicieli, którzy dawno pozakładali własne rodziny. Jak to się dzieje, że dorośli ludzie słuchają piosenek o mścicielu, który z nieba zjeżdża na wielkim motocyklu by uratować ludzkość przed cierpieniem? Sentyment sentymentem, ja go mam do klocków Lego, ale nie wyciągam ich z szafy tylko dlatego, że lubiłem z nich kiedyś budować helikoptery.

Myślę, że tacy ludzie posiadają pewną fantastyczną cechę - mają do siebie dystans, potrafią docenić to, jacy byli kiedyś i nie wstydzą się tego. Co więcej, nie dali się stłumić szarej jak komunistyczna srajtaśma rzeczywistości i nie nadęli się jak balon z podobizną myszki Mickey. Zachowali trochę tego młodzieńczego zamiłowania do lekkostrawnej fantastyki i wszystkiego innego, co podnieca człowieka kiedy ma -naście lat (nie wykluczając Pameli Andreson, lol). I za to mam dla takich ludzi duży szacunek.

A niejaki Bruce D. tak kiedyś rzekł:
"(Metal) really gets into a mind of an eternal 15 year old. If you ever lose that 15 year old kid inside of you, then it won't make any sense at all (...)".

Amen.

wtorek, 16 listopada 2010

Dusza Lunatyka...

Nie tak dawno pisałem o Riverside...o ich wysokim poziomie muzycznym, a także jak bardzo ich muzyka oddziałuje na muzyczną duszę człowieka. Okazuje się, że może być jeszcze lepiej...Mariusz Duda będący wokalistą Riv stwierdził, że musi wyrzucić z siebie trochę dodatkowych i napotkanych gdzieś na drodze życia emocji...mniej lub bardziej kolorowych oczywiście...ich nadmiar zaowocował niesamowitym, jedynym w swoim rodzaju projektem o nazwie Lunatic Soul...Czuć tu bardzo dużo tego do czego przyzwyczaił nas Mariusz na płytach Riverside, chociaż wszystko jest bardziej stonowane i w pełni postawiono tu na stworzenie niepowtarzalnego stylu, który pozwala odpiąć się od wszystkiego co nas otacza...przynajmniej mi się udaje osiągnąć taki stan ;) Projekt ma na koncie już 2 płyty, które nawzajem się uzupełniają. To czego brakowało na płycie pierwszej jest na płycie drugiej i na odwrót ;) Bardzo ciekawe jest również użycie wielu instrumentów z półki, że tak powiem...niestandardowej...Bardzo dobrze się tego słucha. Polecam każdemu kto ma duszę, nie koniecznie duszę lunatyka...

niedziela, 14 listopada 2010

Cudze chwalicie...

Niesamowite jest to gdy ludzie, których znasz tworzą wspaniałą muzykę i można mieć z nią bezpośredni kontakt...dobrze też znać choć trochę poszczególne jednostki wchodzące w skład kapeli aby móc zrozumieć co autor miał na myśli...niejaki Karol Stolarek znany obecnie z zespołu Bruno Schulz kiedyś z kumplami i swoim bratem stworzył lokalny zespół pochodzący z miasteczka Przysucha o nazwie Andromeda grający coś w klimatach Anathemy, ale mimo to mocno odbiegające od niej o kilkset lat świetlnych, ale coś z tej Anathemy było, przynajmniej moim zdaniem...Motam się trochę ale to dlatego bo muzyka jest bardzo dojrzała, zarówno jak i teksty, a Panowie do najstarszych nie należeli...świetnie się tego słucha, bo jest świeże i takie dziewicze...nie wiem czy chłopaki się zirytują, że to wrzuciłem, ale musiałem się podzielić...

dwa utwory:





P.S. najlepiej się słucha jadąc samochodem w nocy, ja i jeszcze ktoś wiemy o tym bardzo dobrze...pozdrawiam

czwartek, 11 listopada 2010

"Team, team, team, team! (...) You probably think that's a picture of my family? No! It's the A-TEAM!"

Kiedyś gdzieś przeczytałem, że solowy projekt Ozzy'ego sprzedał więcej płyt niż wielkie Black Sabbath. Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale gdyby tak było, to byłby to nie lada wyczyn. Faktem jest, że bez Iommi'ego Naczelny Satanista Metalu radził sobie zaskakująco dobrze i nagrał kilka fantastycznych płyt. Nie sposób umniejszyć w tym jego zasług - bo śpiewał na najwyższym poziomie, zadziwiając nie tylko swoją unikalną barwą głosu, ale również umiejętnościami interpretacyjnymi. To właśnie lubię w Ozzy'm - jego kawałki nie są zaśpiewane podobnie. I to trochę różni go od mojego idola - Bruce'a Dickinsona.

Zastanówmy się: czemu solowy Bruce cieszył się znacznie mniejszą popularnością niż Wujek Samo Zło? Na pewno nie ze względu na śpiew - technicznie nie odstaje od Nietoperkojada (powiedziałbym, że go przewyższa), a i barwę głosu ma znacznie bardziej lekkostrawną (choć niektórzy twierdzą, że Bruce śpiewa, jakby miał permanentne zatwardzenie).

No cóż... jeśli przyjrzymy się dyskografii "Mr. Air Ride Siren", to okaże się, że jest ona rażąco nierówna. O ile końcówkę twórczości, np. "Chemical Wedding" można uznać za heavy metalowe arcydzieła, to pierwsze albumy były po prostu kiepskie i to pomimo obecności takich bezcennych perełek jak np. "Tears Of The Dragon". Ten kawałek to piękny diament w naszyjniku, gdzie pijany jubiler pomieszał kamienie szlachetne ze szkiełkami, po czym umieścił tą mieszankę w mosiężnej oprawie rodem z goździkowskiego odpustu parafialnego. U Ozzy'ego takiej biżuterii nie ma - jego twórczość jest równiejsza, choć i on miał pewne wzloty i upadki.

Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję w składach obu formacji. U Bruce'a dobrze zaczęło się dziać w momencie, gdy dołączył do niego katapultowany wcześniej z Iron Maiden Adrian Smith - wtedy nagrali "Accident Of Birth" i był to pierwszy solowy album Bruce'a, który sprostał oczekiwaniom, jakie można postawić patrząc na nazwisko widniejące na okładce. Reszta składu była... poprawna. Ale to za mało, żeby wspiąć się na wyżyny heavy metalowej popularności. W latach 90. fani ciężkich brzmień słyszeli już wiele i trzeba było wykazać się geniuszem, żeby nie utonąć w oceanie podobnych wydawnictw.

A co się działo w obozie Ozzy'ego? On miał pod komendą dwóch generałów, których porównałbym do Andersa i Maczka - jednym z nich był maestro Randy Rhoads, a drugim czołgista Zakk Wylde. Razem u Ozzy'ego nie grali, bo Randy zginął młodo. Ale gdyby nagrali razem płytę, to Ziemia mogłaby eksplodować, albo zboczyć ze swojej orbity i zderzyć sie z jakąś inną planetą, tak więc może lepiej wyszło. W sztabie Ozzy'ego znajdowali się również wybitni doradcy, tacy jak Steve Vai i Lemmy Kilmister. I jak tu wojny rynkowej nie wygrać? Po prostu Ozzy miał wsparcie genialnych dowódców, którzy pomagali mu wysyłać na rzeź tysiące niewinnych nut, by ostatecznie powrócić w chwale. Dickinson był w swojej formacji gwiazdą, a reszta była tylko tłem, przynajmniej do pojawienia się Adriana "H." Smitha. Zespół Ozzy'ego był zespołem jak się patrzy: tutaj niczym w silniku Harleya - Davidsona każdy element był błyszczący, dopieszczony, cieszył oko i ucho. Zresztą... Sami zobaczcie:



Mike Bordin, Robert Trujilo, Zakk Wylde, no i Ozzy (przez złośliwych zwany, nie wiedzieć czemu, Ćpunem ;) ... Jakieś pytania? Wg mnie sam frontman został tu przyćmiony przez resztę swojego składu: śpiewa w porządku, ale to, co robią jego koledzy przywołuje na myśl przejście tsunami (te tłuste flażolety!). Nasuwa mi się na myśl tylko jeden epitet na określenie tego występu: atomowy.

poniedziałek, 8 listopada 2010

"November Rain", "November Hotel" i takie tam...

Złota polska jesień, jak co roku, przemknęła niezauważona i nastał czas wilgotnej, lepkiej szarugi - paskudnej na wsi i jeszcze gorszej w mieście. Budowlańcy gonią, żeby skończyć roboty przed zimą, dziewczyny ukrywają swoje wdzięki pod kolejnymi warstawmi odzieży, a liście zalegające na drogach obiecują ożywienie na rynku części do motocykli. O tej porze roku zazwyczaj większość z nas rewiduje swoje playlisty, bo tekst "take me down to the paradise city (...)" nabiera nowego, melancholijnego wydźwięku, nijak mającego się do wesołych akordów wygrywanych przez Pana Kapelusza. Na mojego pendraka, który dzielnie dostarcza mi muzyki w trakcie podróży samochodem (i przy okazji pomaga zagłuszyć huczące łożysko w piaście koła) trafiła zacna kapela znana jako Pink Floyd. Nawet dresiarze z dworca wileńskiego wiedzą, że angole z tej formacji są mistrzami budowania magicznego, niekiedy wręcz mistycznego klimatu. Więc kiedy w trasie z Warszawy do Przysuchy zabrzmiały pierwsze dźwięki z płyty "Wish you were here", musiałem zdwoić wysiłki, aby nie odpłynąć myślami do dalekich, fantastycznych krain (i przy okazji stuningować sobie samochodu na przydrożnej barierce, tudzież drzewie). Więc jeśli chcecie oderwać się myślami od ponurej rzeczywistości jaka czycha za oknem, to polecam zrobić sobie kakao, rozsiąść się wygodnie w fotelu, założyć zamknięte słuchawki i włączyć "Wish you were here" zespołu Pink Floyd. A jeśli moja paplanina Was nie przekonuje, to z pewnością zrobi to ten miażdżący klimatem klip:

niedziela, 7 listopada 2010

Gramy blues, bo czwarta nad ranem...

Własnie siedzę przy kieliszku z głównym autorem tego blogu, czy bloga (niepotrzebne skreślić) i czuję, że tego mi brakowało. Jest słabe oświetlenie i Maraina gra na wirtrualnej gitarze, Piter udaj, że ma perkusję. Jest piękinie. Kto mi powie czemu nie może być tak zawsze? Zawsze mi brakuje w życiu czegoś tak pięknego jak wolnoś, wódka i papierosy. W natłoku spraw zapominamy o tym co jest ważne i co sprawia, że naprawdę jesteśmy szczęśliwi. Nawet nie wiem czemu piszę tego posta, chyba dlatego, że potrzebuję uzewnętrznić to czego brakuje mi w codzienności, tego najpiękniejszego czasu w życiu, jaki nazywam szesnastką. W tamtych czasach bywaliśmy na Woodstocku, jeszcze w Żarach, w górach i nad morzem, pełen grunge. Jeżeli ktokolwiek z czytających ma wspomnienia powiązane z najlepszymi przyjaciółmi i czasem, który jest wyjątkowy, niech je opisze. Dla mnie to właśnie było wtedy kiedy poznawałem Pearl Jam, Alice in Chains, czy Soundgarden. Czas kiedy nie było zmartwień i buntowaliśmy się przeciw wszystkiemu co mniej ważne. Pozdrowienia dla ludzi, którzy byli przy mnie przy zawichrowaniach mojego życia.

piątek, 5 listopada 2010

Wstyd muzyczny...

Skąd mi się to wzięło…

Jadąc autobusem kilka dni temu słuchałem "kill'em all" (głośność na maxa) płytka się skończyła i... i włączyło się coś czego się wcale nie spodziewałem... Michael Jackson.Tak tak, parę tygodni temu znalazłem gdzieś w "empetrójkach" jacksona, przeleciałem przez parę kawałków i zgrałem je na telefon żeby posłuchać ich od trochę innej strony niż do tej pory (głównie chodziło mi o produkcję, ale to inny temat), i tak jakoś sobie leżały i się kurzyły. Pan Dżekson zaczął sobie śpiewać a ja co zrobiłem??? przyciszyłem go bo pomyślałem że usłyszy go ktoś z moich współtowarzyszy podróży…. normalnie kurna było mi wstyd… wstyd, że słucham człowieka który jest ikoną muzyki, sprzedał dźylion płyt na całym świecie i każdy go zna. Nawet na księżycu go znają bo przecież tam był i nauczyli go chodzić po "księżycowemu"… 

No to co się właściwie stało? Odezwał się we mnie jakiś prehistoryczny 18 letni metalowiec dla którego słuchanie czegokolwiek oprócz metallicy było grzechem co najmniej tak ciężkim jak nie założenie glanów na imprezę. Tylko że ja już nie mam 18 lat i w glanach już nie chodzę. I w ten prosty sposób w wieku 27 lat doszedłem do wniosku, że chyba mogę (publicznie) słuchać tego co mi się podoba, lub tego co chcę w danym momencie i wstydzić się za to nie muszę. Szybko nie?

W każdym razie MJ został znowu podgłoszony i tak dojechałem do domciu. Wnioski jakieś może? Ludzie słuchajcie sobie czego tam chcecie tylko nie polskiego hiphopu :P bo to nie jest muzyka… :))))) i za kolejne 10 lat raczej zdania nie zmienię, chociaż w wieku 18 lat też się nie spodziewałem że będę miał jacksona i np anię dąbrowską "na uszach".