Czy naprawdę trzeba ćpać, żeby lepiej się grało? Czy naprawdę połowa Seattle musiała się zwinąć przez prochy? Aha, mam wymienić, tak? Layne, Kurt, Hendrix, Wood...jakby się tak zagłębić to jeszcze byśmy znaleźli parę znaczących nazwisk, częściowo związanych z tym rejonem jak np. dzieciak kwiat Shannon Hoon z niejakiego "ślepego melona" W utworze Tool'a "Third Eye", słyszymy Billa Hicks'a, który mówi:"See, I think drugs have done some "good" things for us, I really do. And if you don’t believe drugs have done good things for us, do me a Favor: go home tonight and take all your albums, all your tapes, and all your cd’s and burn em’. 'Cause you know what? The musicians who’ve made all that great music that’s enhanced your lives throughout the years...
Rrrrrrrrrrrrreal fuckin' high on drugs."
No, nie wątpię akurat, że Led Zeppelin, niczym Mickiewicz widząc Stepy Akermańskie, ładowali w siebie masę prochów (zaraz jak zmarł John Bohnam?...hmmm, no tak nie mogło być inaczej), ale czy naprawdę wpajanie takich stereotypów jest koniecznością? Irytuje mnie ta cała ideologia czasami. Szanuję tych ludzi za ich poczynania muzyczne, liryczne, ogólnie artystyczne, ale czy jak ktoś nazwie ich ćpunami to należy im tego zabraniać? Nie toleruję tego i nie zamierzam tolerować. To czy piję, palę, czy biorę nie czyni mnie lepszym ani gorszym, ale jedno jest pewne...zabija mnie to, a nie chcę umierać młodo...Powiedz NIE narkotykom i bądź czysty, bo z dragami to jest tak, że "gdy mam co chcę wtedy więcej chcę, jeeeszcze"
Ostatnio, widziałem urywek strasznie (Natalio, strasznie to może być podczas burzy;) głupiego programu, no nic dziwnego, że głupiego bo to produkcja USA...Ale w czym rzecz: "Gwiazdy Na Odwyku" się nazywał, czy jakoś tak. I o co chodzi? O to, żeby podglądać niegdyś "sławnych ludzi", którzy są w klinice na odwyku, i caaaaaaaaaaaaała amerykańska publika czeka tylko na potknięcie, na sensacje, no tragedia jakaś...Nagle wchodzi na plan koleś, którego twarz kojarzę...były bębniarz Guns "N' Roses, Steven Adler...kiedyś, świetny perkusista, podpora zespołu, człowiek niesamowicie otwarty i uśmiechnięty...dzisiaj, pół człowiek, nie potrafi skleić poprawnie zdania, zawieszony gdzieś obok i nikt mi nie powie: "ej stary ale grał w GnR i zajebiście,nie? No nie, nie jest zajebiście, jest tragicznie...zwłaszcza, że siedzi tam bo kasa dla rodziny leci na konto za jego "big brothera"...
Ale są i ludzie, którym należą się pomniki za ich wytrwałość i silną wolę...przykład pierwszy z brzegu? John Frusciante, zobaczcie sobie jak ten koleś wyglądał po tym jak odszedł/wyleciał z RHCP i zastąpił go Navarro na One Hot Minute, ciężka sprawa, dzisiaj, mimo braku kilku ząbków, chłop jak się patrzy!! a do tego znakomity muzyk i profesjonalista do czego nikogo chyba nie trzeba przekonywać... Szkoda Ryśka Riedla, szkoda Janis, brakuje tych ludzi, a mogli być wśród nas...
Bardzo trafnie napisane! Swietne porównanie do Mickiewicza.
OdpowiedzUsuńTrzymasz poziom :) !
Niestety zabierają najlepszych!
OdpowiedzUsuń