Chciałbym Wam dzisiaj zaproponować na kolację trochę niemieckiego "gówna". Ciekawe czy ktoś pamięta jeszcze taką kapelę jak H-Blockx? A to, że z Niemiec są panowie to chyba już konkretne odkrycie...Ja, nie to żebym nie wiedział, ale dużo ludzi nie wie, że w latach '90 byli dobrzy Niemieccy wykonawcy muzyki rockowej (Tak, tak nie tylko Guano Apes). Cofamy się w czasie i odpalamy płytę "Time To Move" z 1994 roku. Co na niej znajdziemy? Masę energii i dużo tematu pod tytułem crossover, połączenia rapu z rockiem (ale w tym bardzo pozytywnym znaczeniu). Ej naprawdę ta płyta kopie po dupie konkretnie, jeśli chodzi o część muzyczną to jakoś mi pasuje tutaj Flapjack, chociaż "naleśnik" jest trochę bardziej street rockin, a tutaj mamy więcej punkowego brzmienia. Dużo chórkowych krzyknięć i luzu o który obecnie trudno w muzyce...Najfajniejsze w tej kapeli jest to, że ma coś w sobie czego nie mają inne...tak tak, Niemcy poza pomysłem z 1939 roku (z ich perspektywy patrząć) mają więcej dobrych pomysłów...niestety jak ojczyzna w 1945 tak i oni ponieśli porażkę mniej więcej na wysokości utworu "Power", niewiem z jakiej płyty i z którego roku, nie obchodzi mnie to bo jest słaba...ale "Time To Move" kopie zad między rów!!!!
czwartek, 4 sierpnia 2011
wtorek, 2 sierpnia 2011
Między piekłem, a niebem
Od dłuższego czasu zbieram się do napisania czegoś Ronnie'm J. Dio, ale co bym nie spłodził, to zaraz usuwam. Trudno jest pisać bez pompy o postaci tak legendarnej we wszystkim co robiła, jak Dio.
Dlatego wdzięczny jestem redaktorom onetu, że mnie poniekąd wyręczyli. Poniżej link do artykułu z tego serwisu, poświęconego frontmanowi takich gigantów jak Rainbow, Black Sabbath i DIO.
Między piekłem, a niebem.
A za jakiś czas może w końcu wrzucę coś od siebie.
Dlatego wdzięczny jestem redaktorom onetu, że mnie poniekąd wyręczyli. Poniżej link do artykułu z tego serwisu, poświęconego frontmanowi takich gigantów jak Rainbow, Black Sabbath i DIO.
Między piekłem, a niebem.
A za jakiś czas może w końcu wrzucę coś od siebie.
czwartek, 21 lipca 2011
"Did I ask too much?"
Za U2 nie przepadam, a zwłaszcza za Bono, który, pomimo całej swojej działalności charytatywnej, wydaje mi się gwiazdorem i dupkiem. Ale jedno muszę mu przyznać - pisze niesamowite teksty.
I w ten sposób pomimo swojej niechęci do U2 samego w sobie lubię "Beautiful Day", lubię "Stuck In A Moment You Can't Get Out Of", lubię "With Or Without You"... i uwielbiam "One".
Na szczęście niebiosa obdarzyły nas wykonaniem IMO o niebo lepszym niż oryginał, a mianowicie wykonaniem formacji Automatic Baby. Cóż to za twór? Jest to hybryda REM/U2. Z REM mamy tu wokalistę Michael'a Stipe'a i gitarzystę Mike'a Mills'a, a z U2 basistę Adama Clayton'a i pałkera Larry'ego Mullena Jr.
A skąd ta dziwna nazwa? Proste - projekt powstał w 1993 r., po wydaniu płyty "Automatic For The People" przez REM i "Achtung Baby" U2. Rachu ciachu tu i tam, i voila! - nazwa gotowa.
No, a poniżej wspomniana już wersja "One"... (naszykujcie chusteczki)
I w ten sposób pomimo swojej niechęci do U2 samego w sobie lubię "Beautiful Day", lubię "Stuck In A Moment You Can't Get Out Of", lubię "With Or Without You"... i uwielbiam "One".
Na szczęście niebiosa obdarzyły nas wykonaniem IMO o niebo lepszym niż oryginał, a mianowicie wykonaniem formacji Automatic Baby. Cóż to za twór? Jest to hybryda REM/U2. Z REM mamy tu wokalistę Michael'a Stipe'a i gitarzystę Mike'a Mills'a, a z U2 basistę Adama Clayton'a i pałkera Larry'ego Mullena Jr.
A skąd ta dziwna nazwa? Proste - projekt powstał w 1993 r., po wydaniu płyty "Automatic For The People" przez REM i "Achtung Baby" U2. Rachu ciachu tu i tam, i voila! - nazwa gotowa.
No, a poniżej wspomniana już wersja "One"... (naszykujcie chusteczki)
wtorek, 12 lipca 2011
Brad Fiedel to taki gość który pisze muzykę do filmów
Są takie filmy, które widzieli wszyscy. A nawet jeśli nie widzieli, to przynajmniej o nich słyszeli. Takim flimem z pewnością jest "Terminator".
Osobiście zazwyczaj sceptycznie podchodzę do hollywoodzkich superprodukcji, ale ten film to dla mnie pozycja kultowa. W zasadzie powinienem powiedzieć "filmy", bo dwie części nakręcone przez Camerona to klasyki absolutne, a "trójka" Johnatana Mostowa mniej lub bardziej udolnie próbuje iść w ich ślady. Jednak "Terminator", poza fenomenalnymi scenami pościgowymi i jak na swoje czasy, świetnymi efektami specjalnymi, ma też fan-ta-sty-czny klimat! Wszyscy miłośnicy post-apokaliptycznych klimatów będą zachwyceni, choć tu mamy przedstawione raczej preludium do owej post-apokalipsy. No i nie brakuje pewnej dawki humoru. Paradoksalnie dzięki temu te filmy nie są śmieszne w swojej pompatyczności.
Rozpisałem się, a to przecież blog o muzyce, a nie o filmach. Do napisania tej notki skłoniła mnie muzyka Brada Fiedela jaką napisał do pierwszej i drugiej części "Terminatora". Poniżej znajduje się link do tzw. "opening credits" z Terminatora 2 (niestety ktoś chciwy zablokował możliwość umieszczania tego na swoich stronach). Klimat tej sceny jest wg mnie przytłaczający i jest ona jedną lepszych w swoim rodzaju.
Terminator 2 - Opening Credits
Osobiście zazwyczaj sceptycznie podchodzę do hollywoodzkich superprodukcji, ale ten film to dla mnie pozycja kultowa. W zasadzie powinienem powiedzieć "filmy", bo dwie części nakręcone przez Camerona to klasyki absolutne, a "trójka" Johnatana Mostowa mniej lub bardziej udolnie próbuje iść w ich ślady. Jednak "Terminator", poza fenomenalnymi scenami pościgowymi i jak na swoje czasy, świetnymi efektami specjalnymi, ma też fan-ta-sty-czny klimat! Wszyscy miłośnicy post-apokaliptycznych klimatów będą zachwyceni, choć tu mamy przedstawione raczej preludium do owej post-apokalipsy. No i nie brakuje pewnej dawki humoru. Paradoksalnie dzięki temu te filmy nie są śmieszne w swojej pompatyczności.
Rozpisałem się, a to przecież blog o muzyce, a nie o filmach. Do napisania tej notki skłoniła mnie muzyka Brada Fiedela jaką napisał do pierwszej i drugiej części "Terminatora". Poniżej znajduje się link do tzw. "opening credits" z Terminatora 2 (niestety ktoś chciwy zablokował możliwość umieszczania tego na swoich stronach). Klimat tej sceny jest wg mnie przytłaczający i jest ona jedną lepszych w swoim rodzaju.
Terminator 2 - Opening Credits
poniedziałek, 11 lipca 2011
"Zmierzch rockowego buntu".
Polecam do przeczytania artykuł, który pojawił się dziś na onecie. Mówi o tym, jak zmienił się na przestrzeni ostatnich lat typowy gwiazdor rockowy.
Zmierzch rockowego buntu
Zmierzch rockowego buntu
Silent scream, crucified bastard sons
Moi mili, pozostajemy w klimacie Slayera...
Jeśli ktoś jeszcze nie czuje, że sekcja jego mózgu odpowiedzialna za przemyślenia dotyczące aborcji została zgwałcona dostatecznie, to poniżej przedstawiam utwór formacji Slayer zatytułowany "Silent Scream".
Nightmare, the persecution
A child's dream of death.
Torment, ill forgotten
A soul that will never rest.
Guidance - it means nothing
In a world of brutal time.
Electric, circus wild,
Deep in the infants mind.
Silent Scream
Bury the unwanted child.
Beaten and torn
Sacrifice the unborn.
Shattered another child
Bearer of no name.
Restrained, insane games
Suffer the children condemned.
Scattered, remnants of life,
Murder a time to die.
Pain, sufferaged toyed
Life's little fragments destroyed
Silent Scream
Crucify the bastard son.
Beaten and torn
Sanctify lives of scorn.
Life preordained
Humanity maintained.
Extraction, termination
Pain's agonizing stain.
Embryonic death,
Embedded in your brain.
Suffocation, strangulation,
Death is mocking you insane.
Nightmare, the persecution
A child's dream of death.
Torment, ill forgotten
A soul that will never rest.
Innocence withdrawn in fear.
Fires burning can you hear
Cries in the night.
Moje zmysły zostały dziś otoczone i brutalnie zaatakowane. Wracałem z zakupów, a w słuchawkach na full volume leciał Slayer. Nagle tuż przede mną wyłoniła się śliczna brunetka w spódniczce w groszki, które to spódniczki wręcz uwielbiam. Moje nozdrza wypełnił zapach jej perfum. I wiecie co? Wyprzedziłem ją, bo rozpraszała mnie kiedy w słuchawkach leciał "Mandatory Suicide". Nigdy nie poddawałem w wątpliwość swojej seksualności, ale teraz zastanawiam się czy przypadkiem nie jestem jakimś metalofilem ;)
Pozdrawiam wszystkich podobnie zboczonych!!!
Jeśli ktoś jeszcze nie czuje, że sekcja jego mózgu odpowiedzialna za przemyślenia dotyczące aborcji została zgwałcona dostatecznie, to poniżej przedstawiam utwór formacji Slayer zatytułowany "Silent Scream".
Nightmare, the persecution
A child's dream of death.
Torment, ill forgotten
A soul that will never rest.
Guidance - it means nothing
In a world of brutal time.
Electric, circus wild,
Deep in the infants mind.
Silent Scream
Bury the unwanted child.
Beaten and torn
Sacrifice the unborn.
Shattered another child
Bearer of no name.
Restrained, insane games
Suffer the children condemned.
Scattered, remnants of life,
Murder a time to die.
Pain, sufferaged toyed
Life's little fragments destroyed
Silent Scream
Crucify the bastard son.
Beaten and torn
Sanctify lives of scorn.
Life preordained
Humanity maintained.
Extraction, termination
Pain's agonizing stain.
Embryonic death,
Embedded in your brain.
Suffocation, strangulation,
Death is mocking you insane.
Nightmare, the persecution
A child's dream of death.
Torment, ill forgotten
A soul that will never rest.
Innocence withdrawn in fear.
Fires burning can you hear
Cries in the night.
Moje zmysły zostały dziś otoczone i brutalnie zaatakowane. Wracałem z zakupów, a w słuchawkach na full volume leciał Slayer. Nagle tuż przede mną wyłoniła się śliczna brunetka w spódniczce w groszki, które to spódniczki wręcz uwielbiam. Moje nozdrza wypełnił zapach jej perfum. I wiecie co? Wyprzedziłem ją, bo rozpraszała mnie kiedy w słuchawkach leciał "Mandatory Suicide". Nigdy nie poddawałem w wątpliwość swojej seksualności, ale teraz zastanawiam się czy przypadkiem nie jestem jakimś metalofilem ;)
Pozdrawiam wszystkich podobnie zboczonych!!!
środa, 6 lipca 2011
Deszczowa piosenka
Pogoda od kilku dni kołysze do snu. Nawet kawa nie jest już wystarczająco pobudzająca żeby wyrwać mnie z objęć włażącego przez szczeliny w oknach Morfeusza. To znak, że czas sięgnąć po bardziej drastyczne środki. Czas zagotować trzewia, a nie wodę w czajniku.
Jednym zdaniem: czas odpalić Slayer'a. Brzmienie tego zespołu działa na mnie bardziej elektryzująco niż akumulator samochodowy podpięty do palców obu rąk.
Leo Fender zapewne nie poznaje instrumentu stworzonego przez siebie gdy słyszy wymiatającego Jeff'a Hannemana. Jego gitary miały krystalicznie czysty i jasny dźwięk. To co robi duet King/Hanneman przypomina rozdzieranie czasoprzestrzeni. A solówki brzmią jak rżenie konia. Tak, panowie ze Slayera zdecydowanie lubują się w kreowaniu satanistycznej otoczki wokół swojej muzyki.
Gra perkusisty (podwójna stopa!) kojarzy mi się z wysypywaniem kartofli z worka i w tym odosobnionym przypadku jest to komplement. Bicie w werbel jest tak intensywne, jakby chciało przyspieszyć bicie serca. To po prostu pasuje do klimatu całkowitej rzeźni i agresji atakującej nas z głośników.
Na koniec pozostaje głos Tom'a Array'i. O niektórych mówi się, że mają anielski głos. O Tom'ie można powiedzieć coś dokładnie odwrotnego - ma taki power jakby śpiewał w chórku z diabłem. Albo przynajmniej jakby jadł tylko surowe mięso.
Ostatni akapit wypowiem w (tylko trochę) bardziej poważnym tonie:
Na świecie jest mnóstwo kapel które grają szybciej, stroją się niżej, których solówki mają jeszcze mniej sensu, a wokaliści bardziej drą ryja, ale żadna z tych kapel nie brzmi dla mnie tak ostro i agresywnie jak Slayer.
P.S. Komentarz pod filmikiem na YT: "Jeff used to bully Chuck Norris". xD
P.P.S. A co tam, jakby komuś Raining Blood nie wystarczył, to pod spodem mam jeszcze jedną propozycję na pobudzenie:
Jednym zdaniem: czas odpalić Slayer'a. Brzmienie tego zespołu działa na mnie bardziej elektryzująco niż akumulator samochodowy podpięty do palców obu rąk.
Leo Fender zapewne nie poznaje instrumentu stworzonego przez siebie gdy słyszy wymiatającego Jeff'a Hannemana. Jego gitary miały krystalicznie czysty i jasny dźwięk. To co robi duet King/Hanneman przypomina rozdzieranie czasoprzestrzeni. A solówki brzmią jak rżenie konia. Tak, panowie ze Slayera zdecydowanie lubują się w kreowaniu satanistycznej otoczki wokół swojej muzyki.
Gra perkusisty (podwójna stopa!) kojarzy mi się z wysypywaniem kartofli z worka i w tym odosobnionym przypadku jest to komplement. Bicie w werbel jest tak intensywne, jakby chciało przyspieszyć bicie serca. To po prostu pasuje do klimatu całkowitej rzeźni i agresji atakującej nas z głośników.
Na koniec pozostaje głos Tom'a Array'i. O niektórych mówi się, że mają anielski głos. O Tom'ie można powiedzieć coś dokładnie odwrotnego - ma taki power jakby śpiewał w chórku z diabłem. Albo przynajmniej jakby jadł tylko surowe mięso.
Ostatni akapit wypowiem w (tylko trochę) bardziej poważnym tonie:
Na świecie jest mnóstwo kapel które grają szybciej, stroją się niżej, których solówki mają jeszcze mniej sensu, a wokaliści bardziej drą ryja, ale żadna z tych kapel nie brzmi dla mnie tak ostro i agresywnie jak Slayer.
P.S. Komentarz pod filmikiem na YT: "Jeff used to bully Chuck Norris". xD
P.P.S. A co tam, jakby komuś Raining Blood nie wystarczył, to pod spodem mam jeszcze jedną propozycję na pobudzenie:
poniedziałek, 27 czerwca 2011
"Te, grało toto jak się całowaly w tym fylmie..."
Jak dotąd konsekwentnie pomijaliśmy na tym blogu muzykę filmową. Sam nie wiem czemu. Nawet gry komputerowe miały swoje 5 minut. A przecież muzyka filmowa bywa nie tylko przepiękna, ale często bardziej rozpoznawalna niż zwykłe albumy wydawane przez różnych artystów. Często staje się ikoną, elementem popkultury tak popularnym, że zaczyna żyć własnym życiem. Ale za dużo patosu, a za mało konkretów, nie sądzicie? Więc zróbmy sobie taką konfrontację: wybieramy najbardziej charakterystyczny kawałek rockowy jaki znamy, np. "Another Brick In The Wall pt. 2" albo "Smoke On The Water" i puszczamy go dziesięciu osobom, które o muzyce nie mają zielonego pojęcia. Później tym samym osobom puszczamy temat muzyczny z Gwiezdnych Wojen, ten najbardziej popularny. Johnowi Williamsowi wróżę w najgorszym razie remis. Ale ja chcę Wam pokazać mniej oklepane utwory, z nowszych części:
Duel Of The Fates:
Across The Stars:
Fantastyczne utwory, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Co powiedzieć, jak przejdziemy do twórczości Ennio Morricone? Co powiedzieć jak będziemy opisywać ścieżkę dźwiękową z filmu "Forrest Gump"? Ale to innym razem...
Duel Of The Fates:
Across The Stars:
Fantastyczne utwory, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Co powiedzieć, jak przejdziemy do twórczości Ennio Morricone? Co powiedzieć jak będziemy opisywać ścieżkę dźwiękową z filmu "Forrest Gump"? Ale to innym razem...
wtorek, 21 czerwca 2011
Anorexia nervosa...
Anorexia nervosa - zaburzenie odżywiania, polegające na celowej utracie wagi wywołanej i podtrzymywanej przez osobę chorą. Obraz własnego ciała jest zaburzony, występują objawy dysmorfofobii. Lęk przybiera postać uporczywej idei nadwartościowej, w związku z czym pacjent wyznacza sobie niski limit wagi. Największe zagrożenie zachorowaniem dotyczy wieku między 14 a 18 rokiem życia. Po raz pierwszy opisał to zaburzenie w XVII wieku Marton...
Nie zamierzam zmieniać bloga w poradnik medyczny, co ewentualnie sugerowałby powyższy tekst...niestety tym razem chodzi o pewną osobę ściśle związaną z rock n rollem...
Raczej większość z Was powinna kojarzyć zespół Silverchair...Niesamowicie energiczne i pasjonujące trio z Australii. Wokalnie udziela się tam niejaki Daniel Johns. Teksty, barwa wokalu oraz zaangażowanie emocjonalne w wartstwę liryczną pozwalają myśleć, że mieliśmy do czynienia z małym geniuszem, odważnym i nie lekąjącym się opinii publicznej...Wyobraźci sobie, że w 1995 roku gdy Daniel miał 16 lat ukazała się ich pierwsza płyta "Frogstomp" na której znalazły się takie utwory jak "Pure Massacre" mówiący o bezsensu wojny i nienawiści międzyludzkiej, czy też "kontrowersyjny" jak to krytycy określili "Suicidal Dream" :
"...people making fun of me,
for no reason but jealousy.
I fantasise about my death,
I'll kill myself from holding my breath..."
Właśnie w wieku ok. 16 lat pojawiły się nasilone problemy z jadłowstrętem psychicznym jak to pięknie tłumaczy się AN...Dyskomfort był tak ogromny, że podczas nagrywania drugiej i trzeciej płyty waga Daniela malała w zastraszającym tempie...Utwory takie jak "Freak" czy "No Association" to idelane potwierdznie tego co działo się z młodym człowiekiem w tamtym okresie...Swoje apogeum choroba Daniela przybrała w 1998 roku przed nagrywaniem płyty "Neon Ballroom"...W jednym z wywiadów oznajmił, że tuż przed wejściem do studia ważył mniej niż 50 kilo...Ja sam do potężnych osób nie należę i jak mam sobie siebie wyobrazić o 30 kilo chudszego...praktycznie nie ma człowieka...Jednak po raz kolejny okazuje się, że siła człowieka drzemie w jego psychice, a nie predyspozycjach fizycznych bo właśnie odwaga z jaką wyśpiewuje teksty na płycie NB jest wręcz porażająca...
"...emotion sickness...addict with no heroin..."
czy też znany większości singiel "Ana's Song" :
"...and you're my obsession
I love you to the bones
and ana wrecks your life
like an anorexia life..."
Z tego co wiem Daniel Johns ma się już dobrze, wyzdrowiał...cieszę się niezmiernie bo darzę gościa olbrzymią sympatią, a to kolejny który otarł się o śmierć...
Nie zamierzam zmieniać bloga w poradnik medyczny, co ewentualnie sugerowałby powyższy tekst...niestety tym razem chodzi o pewną osobę ściśle związaną z rock n rollem...
Raczej większość z Was powinna kojarzyć zespół Silverchair...Niesamowicie energiczne i pasjonujące trio z Australii. Wokalnie udziela się tam niejaki Daniel Johns. Teksty, barwa wokalu oraz zaangażowanie emocjonalne w wartstwę liryczną pozwalają myśleć, że mieliśmy do czynienia z małym geniuszem, odważnym i nie lekąjącym się opinii publicznej...Wyobraźci sobie, że w 1995 roku gdy Daniel miał 16 lat ukazała się ich pierwsza płyta "Frogstomp" na której znalazły się takie utwory jak "Pure Massacre" mówiący o bezsensu wojny i nienawiści międzyludzkiej, czy też "kontrowersyjny" jak to krytycy określili "Suicidal Dream" :
"...people making fun of me,
for no reason but jealousy.
I fantasise about my death,
I'll kill myself from holding my breath..."
Właśnie w wieku ok. 16 lat pojawiły się nasilone problemy z jadłowstrętem psychicznym jak to pięknie tłumaczy się AN...Dyskomfort był tak ogromny, że podczas nagrywania drugiej i trzeciej płyty waga Daniela malała w zastraszającym tempie...Utwory takie jak "Freak" czy "No Association" to idelane potwierdznie tego co działo się z młodym człowiekiem w tamtym okresie...Swoje apogeum choroba Daniela przybrała w 1998 roku przed nagrywaniem płyty "Neon Ballroom"...W jednym z wywiadów oznajmił, że tuż przed wejściem do studia ważył mniej niż 50 kilo...Ja sam do potężnych osób nie należę i jak mam sobie siebie wyobrazić o 30 kilo chudszego...praktycznie nie ma człowieka...Jednak po raz kolejny okazuje się, że siła człowieka drzemie w jego psychice, a nie predyspozycjach fizycznych bo właśnie odwaga z jaką wyśpiewuje teksty na płycie NB jest wręcz porażająca...
"...emotion sickness...addict with no heroin..."
czy też znany większości singiel "Ana's Song" :
"...and you're my obsession
I love you to the bones
and ana wrecks your life
like an anorexia life..."
Z tego co wiem Daniel Johns ma się już dobrze, wyzdrowiał...cieszę się niezmiernie bo darzę gościa olbrzymią sympatią, a to kolejny który otarł się o śmierć...
środa, 15 czerwca 2011
Jest na świecie kilka wykurwistych płyt...
Czasami sam sobie zadaję pytanie: "jaka jest najlepsza płyta na świecie"? Oczywiście nie mam na to mądrej odpowiedzi, bo i pytanie głupie, ale moja niemądra odpowiedź to "The Wall".
Jak każdy, mam kilka takich swoich ulubionych albumów do których podchodzę z autentyczną czcią. Choć z pewnością większość z nich jest nie do przecenienia pod względem wpływu na całą muzykę rockową, to przede wszystkim są one szczególne dla mnie samego. I nie potrafę powiedzieć dlaczego, ale nadal to "The Wall" jest dla mnie najlepszą płytą, a nie "...And Justice For All" ani "Brave New World". Czy jest to zasługa koncepcji tego albumu, jego uniwersalnej tematyki? Przenikającego do głębi klimatu, świetnych kompozycji, spójnego materiału? A może mistrzowskiej gry na gitarze Davida Gilmoura? Z pewnością wszystkiego po kolei. Taki majstersztyk nie może być dziełem przypadku, ani teatrem jednego aktora. Tutaj wszystko zgrało się perfekcyjnie, a obrazu doskonałości dopełnia przejmujący film w reżyserii Alana Parkera.
P.S. No i przystałem do grona piewców wychwalających pod niebiosa ten album... cóż poradzić, kocham go i tyle :)
Jak każdy, mam kilka takich swoich ulubionych albumów do których podchodzę z autentyczną czcią. Choć z pewnością większość z nich jest nie do przecenienia pod względem wpływu na całą muzykę rockową, to przede wszystkim są one szczególne dla mnie samego. I nie potrafę powiedzieć dlaczego, ale nadal to "The Wall" jest dla mnie najlepszą płytą, a nie "...And Justice For All" ani "Brave New World". Czy jest to zasługa koncepcji tego albumu, jego uniwersalnej tematyki? Przenikającego do głębi klimatu, świetnych kompozycji, spójnego materiału? A może mistrzowskiej gry na gitarze Davida Gilmoura? Z pewnością wszystkiego po kolei. Taki majstersztyk nie może być dziełem przypadku, ani teatrem jednego aktora. Tutaj wszystko zgrało się perfekcyjnie, a obrazu doskonałości dopełnia przejmujący film w reżyserii Alana Parkera.
P.S. No i przystałem do grona piewców wychwalających pod niebiosa ten album... cóż poradzić, kocham go i tyle :)
sobota, 11 czerwca 2011
Koncerty, koncerty, koncerty...
01.06 KORN
Chyba największą gwiazdą tegorocznych Ursynaliów byli panowie z formacji Korn. Koncert zaczynał się dopiero o 23.00, więc było wystarczająco dużo czasu żeby sobie wcześniej popiwkować, mimo iż był to środek tygodnia. Niestety, sielankową atmosferę popsuła trochę pogoda, która była bezlitosna dla każdego, komu nie udało się schować pod parasolem. Trzy minuty stania w kolejce po piwo sprawiły, że nie było na mnie suchej nitki i na nic zdało się późniejsze chowanie się pod parasolem. Mimo to z entuzjamem czekałem na występ Korna.
Występ zespołu otworzył numer "Blind", na który najbardziej czekałem. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to też jedyny numer z pierwszego albumu. Lipa, bo dla mnie pierwszy album jest najlepszy. Zespół wystąpił poprawnie i to chyba najlepsze co można o tym koncercie powiedzieć. Wszystko było zagrane bardzo dobrze, ale zupełnie bez polotu. Czegoś takiego oczekiwałbym po Dream Theater, ale nie po Kornie. Kontakt z publiką był praktycznie zerowy. Wszystko to przełożyło się na dość mętne wrażenie jakie pozostawili po sobie Amerykanie.
02.06 Guano Apes
Na koncert Guano Apes czekałem ze sporą dozą ekscytacji, mimo iż nie słucham ich zbyt często. W przeciwieństwie do Korna Niemcy nie zawiedli. Koncert był bardzo energiczny, a charyzmatyczna Sandra na spółkę z gitarzystą kapeli utrzymywali bardzo fajny kontakt z publicznością. Było trochę nowych numerów, ale na koniec Guano Apes powalili wszystkich grając swoje największe hiciory, czyli "Lord Of The Boards" i "Big In Japan". Nieoczekiwanie dla mnie Guano Apes wciągnął Korna nosem.
10.06, godz. 19.15 Motorhead
Na Sonisphere Festival jechałem głównie dlatego, żeby zobaczyć na żywo Lemmy'ego i spółkę. Lemmy rozpoczął koncert po swojemu, tekstem: "We are Motorhead... And we play rock and roll!" oczywiście wypowiedziane głosem sytego jaskiniowca.
I po tym stosownym wstępie koncert rozpoczął się od numeru "Iron Fist". Byłem cały czas w młynie, więc można było się trochę wyszaleć. Młyn to trochę za dużo powiedziane, wprawdzie było sporo skakania, przepychania i wpadania na siebie, ale
każdy miał na gębie banana w rozmiarze jumbo. Nawet dziewczyny w tym młynie dawały radę. Atmosfera była doskonała. Gdzieś w środku setu Lemmy zapowiedział numer, który miał ucieszyć fanów w jego wieku, ale ja też poczułem ekscytację jak nastolatka, rocznik '89 na widok Bartka Wrony: zapowiedziany został "METROPOLISSSS!!!"
Motorhead zagrali trochę klasyków, jak np. fantastyczny "The Chase Is Better Than The Catch", ale było też trochę nowych kawałków. Bas i wokal Lemmy'ego były tak surowe jak zwykle, a on sam zachowywał się, jak przystało na magnata rock and rolla, czyli dostojnie. Po ok. godzinie Lemmy powiedział, że teraz będzie nasz ulubiony kawałek i zagrali "Ace Of Spades". Wśród publiki szaleństwo, myślałem, że lepiej być nie może. Pomyliłem się, bo na sam koniec poleciał "Overkill". Pełna ekstaza i najlepsze zakończenie występu jakie można sobie wyobrazić.
Only way to feel the noise is when it's good and loud,
So good I can't believe it screaming with the crowd!
Koncert był nieziemski, ale...
10.06, godz. 21.00 Iron Maiden
... ale po przerwie na scenę wyszli panowie z Maiden. Cóż mogę powiedzieć... Oni są po prostu najlepsi. Głównym celem było zobaczenie Motorheada i choć oni zagrali fantastyczny koncert, to Dziewica ich zdystansowała o kilka długości. Zresztą jest tu zupełnie inna filozofia grania koncertów. Lemmy wychodzi na scenę, mówi "we play rock and roll" i dokładnie to robi - mamy tu minimalizm jeśli chodzi o formę, zaś sama osoba Kilmistera jest na tyle przyciągająca, że dodatki są zbędne. Maiden to SHOW - obowiązkowo wielkimi literami. Śwatła, scenografia, chodzący po scenie Eddie i wulkan energii w postaci Bruce'a Dickinson'a - dzięki temu widowisko jest niezapomniane. Set był zdominowany przez numery z albumu "The Final Frontier", jako że koncert był częścią trasy promującej ten krążek. Brakowało mi trochę "Starblind", ale za to pozytywnie zaskoczył mnie "The Talisman" - wyszedł świetnie. Nie zabrakło też szlagierów takich jak "The Trooper", "Fear Of The Dark" itd. Chyba te kawałki muszą być na każdym koncercie Maiden. Szczerze mówiąc chętnie posłuchałbym czegoś rzadko granego, np. "Stranger In A Strange Land", "The Clairvoyant" czy "Judas Be My Guide". W secie znalazł się jednak "Blood Brothers" więc jestem wniebowzięty i mogę umierać spełniony. Klimat tego numeru, zwłaszcza granego live jest po prostu niesamowity. Zwróćcie uwagę na moment, gdy Janick zaczyna solówkę. Pomnóżcie klimat razy tysiąc i będziecie mieć to co odczuwało się na koncercie. I ten tekst... Jednym słowem - magia.
When you think that we've used all our chances
And the chance to make everything right
Keep on making the same old mistakes
Makes untipping the balance so easy
When we're living our lives on the edge
Say a prayer on the book of the dead
Zespół zdecydowanie jest w formie. Bas Harrisa brzmiał w unikalny, charakterystyczny dla niego sposób. Gitarzyści byli najlepsi ze wszystkich, których widziałem w ostatnich dniach. Może to dlatego, że się na Dziewicy wychowałem, ale ich solówki brzmiały dla mnie po prostu idealnie. No i Bruce... Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Jak zwykle pełen energii, śpiewał równie dobrze jak na ostatniej płycie... jeśli nie lepiej. Zawstydził mnie - stary dziadek, a bez problemu daje radę śpiewać te wszystkie szybkie i trudne numery, podczas gdy mi w połowie "Troopera" brakowało już oddechu. Prawdą musi być, że w studio Dickinson jest nagrywany "na żywca", z minimalną ingerencją komputerów i późniejszą produkcją. Oczywiście kontakt z publiką wzorowy, ale do tego już się przyzwyczailiśmy na ich koncertach. Gdzieś po drugim numerze ktoś pod sceną zaczął krzyczeć "pick of destiny!!", zespół się uśmiał, a fan dostał kostkę od Adriana Smitha ;)
Po koncercie bolało mnie wszystko, a już najbardziej gardło. To było pięć dobrze wykorzystanych godzin mojego
życia. :)
Chyba największą gwiazdą tegorocznych Ursynaliów byli panowie z formacji Korn. Koncert zaczynał się dopiero o 23.00, więc było wystarczająco dużo czasu żeby sobie wcześniej popiwkować, mimo iż był to środek tygodnia. Niestety, sielankową atmosferę popsuła trochę pogoda, która była bezlitosna dla każdego, komu nie udało się schować pod parasolem. Trzy minuty stania w kolejce po piwo sprawiły, że nie było na mnie suchej nitki i na nic zdało się późniejsze chowanie się pod parasolem. Mimo to z entuzjamem czekałem na występ Korna.
Występ zespołu otworzył numer "Blind", na który najbardziej czekałem. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to też jedyny numer z pierwszego albumu. Lipa, bo dla mnie pierwszy album jest najlepszy. Zespół wystąpił poprawnie i to chyba najlepsze co można o tym koncercie powiedzieć. Wszystko było zagrane bardzo dobrze, ale zupełnie bez polotu. Czegoś takiego oczekiwałbym po Dream Theater, ale nie po Kornie. Kontakt z publiką był praktycznie zerowy. Wszystko to przełożyło się na dość mętne wrażenie jakie pozostawili po sobie Amerykanie.
02.06 Guano Apes
Na koncert Guano Apes czekałem ze sporą dozą ekscytacji, mimo iż nie słucham ich zbyt często. W przeciwieństwie do Korna Niemcy nie zawiedli. Koncert był bardzo energiczny, a charyzmatyczna Sandra na spółkę z gitarzystą kapeli utrzymywali bardzo fajny kontakt z publicznością. Było trochę nowych numerów, ale na koniec Guano Apes powalili wszystkich grając swoje największe hiciory, czyli "Lord Of The Boards" i "Big In Japan". Nieoczekiwanie dla mnie Guano Apes wciągnął Korna nosem.
10.06, godz. 19.15 Motorhead
Na Sonisphere Festival jechałem głównie dlatego, żeby zobaczyć na żywo Lemmy'ego i spółkę. Lemmy rozpoczął koncert po swojemu, tekstem: "We are Motorhead... And we play rock and roll!" oczywiście wypowiedziane głosem sytego jaskiniowca.
I po tym stosownym wstępie koncert rozpoczął się od numeru "Iron Fist". Byłem cały czas w młynie, więc można było się trochę wyszaleć. Młyn to trochę za dużo powiedziane, wprawdzie było sporo skakania, przepychania i wpadania na siebie, ale
każdy miał na gębie banana w rozmiarze jumbo. Nawet dziewczyny w tym młynie dawały radę. Atmosfera była doskonała. Gdzieś w środku setu Lemmy zapowiedział numer, który miał ucieszyć fanów w jego wieku, ale ja też poczułem ekscytację jak nastolatka, rocznik '89 na widok Bartka Wrony: zapowiedziany został "METROPOLISSSS!!!"
Motorhead zagrali trochę klasyków, jak np. fantastyczny "The Chase Is Better Than The Catch", ale było też trochę nowych kawałków. Bas i wokal Lemmy'ego były tak surowe jak zwykle, a on sam zachowywał się, jak przystało na magnata rock and rolla, czyli dostojnie. Po ok. godzinie Lemmy powiedział, że teraz będzie nasz ulubiony kawałek i zagrali "Ace Of Spades". Wśród publiki szaleństwo, myślałem, że lepiej być nie może. Pomyliłem się, bo na sam koniec poleciał "Overkill". Pełna ekstaza i najlepsze zakończenie występu jakie można sobie wyobrazić.
Only way to feel the noise is when it's good and loud,
So good I can't believe it screaming with the crowd!
Koncert był nieziemski, ale...
10.06, godz. 21.00 Iron Maiden
... ale po przerwie na scenę wyszli panowie z Maiden. Cóż mogę powiedzieć... Oni są po prostu najlepsi. Głównym celem było zobaczenie Motorheada i choć oni zagrali fantastyczny koncert, to Dziewica ich zdystansowała o kilka długości. Zresztą jest tu zupełnie inna filozofia grania koncertów. Lemmy wychodzi na scenę, mówi "we play rock and roll" i dokładnie to robi - mamy tu minimalizm jeśli chodzi o formę, zaś sama osoba Kilmistera jest na tyle przyciągająca, że dodatki są zbędne. Maiden to SHOW - obowiązkowo wielkimi literami. Śwatła, scenografia, chodzący po scenie Eddie i wulkan energii w postaci Bruce'a Dickinson'a - dzięki temu widowisko jest niezapomniane. Set był zdominowany przez numery z albumu "The Final Frontier", jako że koncert był częścią trasy promującej ten krążek. Brakowało mi trochę "Starblind", ale za to pozytywnie zaskoczył mnie "The Talisman" - wyszedł świetnie. Nie zabrakło też szlagierów takich jak "The Trooper", "Fear Of The Dark" itd. Chyba te kawałki muszą być na każdym koncercie Maiden. Szczerze mówiąc chętnie posłuchałbym czegoś rzadko granego, np. "Stranger In A Strange Land", "The Clairvoyant" czy "Judas Be My Guide". W secie znalazł się jednak "Blood Brothers" więc jestem wniebowzięty i mogę umierać spełniony. Klimat tego numeru, zwłaszcza granego live jest po prostu niesamowity. Zwróćcie uwagę na moment, gdy Janick zaczyna solówkę. Pomnóżcie klimat razy tysiąc i będziecie mieć to co odczuwało się na koncercie. I ten tekst... Jednym słowem - magia.
When you think that we've used all our chances
And the chance to make everything right
Keep on making the same old mistakes
Makes untipping the balance so easy
When we're living our lives on the edge
Say a prayer on the book of the dead
Zespół zdecydowanie jest w formie. Bas Harrisa brzmiał w unikalny, charakterystyczny dla niego sposób. Gitarzyści byli najlepsi ze wszystkich, których widziałem w ostatnich dniach. Może to dlatego, że się na Dziewicy wychowałem, ale ich solówki brzmiały dla mnie po prostu idealnie. No i Bruce... Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Jak zwykle pełen energii, śpiewał równie dobrze jak na ostatniej płycie... jeśli nie lepiej. Zawstydził mnie - stary dziadek, a bez problemu daje radę śpiewać te wszystkie szybkie i trudne numery, podczas gdy mi w połowie "Troopera" brakowało już oddechu. Prawdą musi być, że w studio Dickinson jest nagrywany "na żywca", z minimalną ingerencją komputerów i późniejszą produkcją. Oczywiście kontakt z publiką wzorowy, ale do tego już się przyzwyczailiśmy na ich koncertach. Gdzieś po drugim numerze ktoś pod sceną zaczął krzyczeć "pick of destiny!!", zespół się uśmiał, a fan dostał kostkę od Adriana Smitha ;)
Po koncercie bolało mnie wszystko, a już najbardziej gardło. To było pięć dobrze wykorzystanych godzin mojego
życia. :)
niedziela, 29 maja 2011
Slave To The Grind
Początek lat 90 był dobrym okresem dla fanów ciężkich brzmień - świetne krążki wychodziły jeden po drugim. W tym okresie Judasi wydali "Painkillera", Metallica - czarny album, Megadeth - "Countdown To Extinction". Same klasyki. W tym samym okresie swój magnum opus wydała kapela z New Jersey - Skid Row - a jego tytuł to "Slave To The Grind".
Materiał na płycie jest zróżnicowany - momentami przypomnimy sobie Megadeth, momentami Guns 'n' Roses, momentami Motley Crue. Jednak wszystkie kawałki łączy bardzo agresywnie brzmiąca gitara i niesamowity wokal Sebastiana Bacha. Oprócz tytułowego "Slave To The Grind" najbardziej znanymi utworami z tej płyty są balladki - "Quicksand Jesus" i "Wasted Time". Piękne utwory, ale moim faworytem jest mówiący o umierającej miłości "In A Darkened Room":
Na szczęście na "Slave To The Grind" mamy coś więcej niż tylko wyciskacze łez i słuchając go można pomachać trochę głową. Jeśli lubimy pulsujące thrashowe rytmy, to przypadną nam do gustu "Mudkicker" i "Riot Act", jeśli wolimy hard rock a'la Guns 'n' Roses to będziemy zachwyceni kawałkiem "Get The Fuck Out", a jeśli najważniejsze jest po prostu maksimum czadu, to zakochamy się w moim ulubionym "Livin' On A Chain Gang":
Wydaje mi się, że dziś Skid Row jest kapelą trochę zapomnianą. Szkoda, bo "Slave To The Grind" stawiam w pierwszej linii z największymi klasykami metalu, np. tymi które wymieniłem na samym początku.
Na koniec bonusik. Chciałem napisać, że "Livin' On A Chain Gang" ze względu na epicki śpiew (w zasadzie to zdzieranie gardła) w refrenie przypomina mi "Man In The Box" Alice'ów. No i przypadkiem na YT trafiłem na taki film:
Materiał na płycie jest zróżnicowany - momentami przypomnimy sobie Megadeth, momentami Guns 'n' Roses, momentami Motley Crue. Jednak wszystkie kawałki łączy bardzo agresywnie brzmiąca gitara i niesamowity wokal Sebastiana Bacha. Oprócz tytułowego "Slave To The Grind" najbardziej znanymi utworami z tej płyty są balladki - "Quicksand Jesus" i "Wasted Time". Piękne utwory, ale moim faworytem jest mówiący o umierającej miłości "In A Darkened Room":
Na szczęście na "Slave To The Grind" mamy coś więcej niż tylko wyciskacze łez i słuchając go można pomachać trochę głową. Jeśli lubimy pulsujące thrashowe rytmy, to przypadną nam do gustu "Mudkicker" i "Riot Act", jeśli wolimy hard rock a'la Guns 'n' Roses to będziemy zachwyceni kawałkiem "Get The Fuck Out", a jeśli najważniejsze jest po prostu maksimum czadu, to zakochamy się w moim ulubionym "Livin' On A Chain Gang":
Wydaje mi się, że dziś Skid Row jest kapelą trochę zapomnianą. Szkoda, bo "Slave To The Grind" stawiam w pierwszej linii z największymi klasykami metalu, np. tymi które wymieniłem na samym początku.
Na koniec bonusik. Chciałem napisać, że "Livin' On A Chain Gang" ze względu na epicki śpiew (w zasadzie to zdzieranie gardła) w refrenie przypomina mi "Man In The Box" Alice'ów. No i przypadkiem na YT trafiłem na taki film:
środa, 25 maja 2011
Marcin, w twych żyłach płynie ciekły metal!!!!!!!!!!!!!!!!!
Kupiłem dzisiaj płytę zespołu Mum...zespół pochodzi z ISlandii, maja bardzo specyficzny klimat, mieszaja downtempo z folkiem, melancholijnym brzmieniem i czymś na pokrój Impogen Heap
Ogólnie spoko się tego słucha, ale jednak, po wysłuchaniu już pierwszej płyty zespołu Blindead - Devouring Weakness, żałuje że nie kupiłem ich jakiegokolwiek krążka...Dodam tylko coś do tego co pisał Mati...Mamy tu do czynienia z potężnym pierdolnięciem, poruszającym zmysły zakorzenione niczym 1000 letni Buk. Jest tu niesamowity powiem świeżości, zwłaszcza jak sobie zdamy sprawę, że to Polska kapela, nie mówię, że mało mamy dobrych kapel bo 10 razy wiecej siedzi w undergroundzie i 90% z nich nie ujży swiatła dziennego...Devouring Weakness miażdży, zaraz zabieram się za Autoscopie, aż nie mogę się doczekać...MARCIN PAMIĘTAJ, ŻE W TWOICH ŻYŁACH PŁYNIE CIEKŁY METAL!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Ogólnie spoko się tego słucha, ale jednak, po wysłuchaniu już pierwszej płyty zespołu Blindead - Devouring Weakness, żałuje że nie kupiłem ich jakiegokolwiek krążka...Dodam tylko coś do tego co pisał Mati...Mamy tu do czynienia z potężnym pierdolnięciem, poruszającym zmysły zakorzenione niczym 1000 letni Buk. Jest tu niesamowity powiem świeżości, zwłaszcza jak sobie zdamy sprawę, że to Polska kapela, nie mówię, że mało mamy dobrych kapel bo 10 razy wiecej siedzi w undergroundzie i 90% z nich nie ujży swiatła dziennego...Devouring Weakness miażdży, zaraz zabieram się za Autoscopie, aż nie mogę się doczekać...MARCIN PAMIĘTAJ, ŻE W TWOICH ŻYŁACH PŁYNIE CIEKŁY METAL!!!!!!!!!!!!!!!!!!
wtorek, 24 maja 2011
I'm only sayin' what's on my mind
Dziś chcę wyrzucić z siebie myśl, która nawiedza mnie co jakiś czas - od wielu lat. Chodzi o podział muzyki na gatunki. Uważam, że czasami zbytnio się zapuszczamy w tworzenie nowych kategorii i szufladkowanie poszczególnych kapel.
Kto widział film pt. "Headbanger's Journey"?
Widzicie to drzewko? No fajny bajer, nie powiem, można zaszpanować przed znajomymi, że się zna sryliard podgatunków metalu, ale zastanawiam się czy jest sens bawić się w takie podziały?
Po pierwsze: Komu to służy? Słuchaczom? Że co, że zobaczą jaki gatunek muzyczny reprezentuje dana kapela i na tej podstawie ktoś kupi ich płytę? Śmiem wątpić... Wyróżnianie takich podgatunków przydaje się zdecydowanie bardziej ludziom, którzy "sprzedają" muzykę - po pierwsze ludziom od marketingu, którzy chcą trafić w jakieś grono odbiorców ("o, bo TOOL to ponoć hard alternative, jak napiszemy (albo Metal Hammer napisze) że nasza kapela gra taką muzę to sprzedamy więcej płyt niesieni na fali ich popularności!"), po drugie dziennikarzom muzycznym, bloggerom i innym mnie podobnym pisarskim niedołęgom, które nie potrafią opisać muzyki własnymi słowami i którym łatwiej posłużyć się nazwą "thrash metal", a co za tym idzie zdać się na doświadczenia, intuicję i perspektywę (!) czytelnika mającego zinterpretować to określenie. Idziemy na łatwiznę, przez cmentarz i łąki na osiedle, heja!
Po drugie: Czy naprawdę każdą kapelę można przyporządkować do jakiegoś konkretnego stylu muzycznego? Jeśli jakiś zespół na swoim czwartym albumie wprowadził podwójne stopy, obniżył strój o pół tonu, a wokalista zaczął się trochę bardziej wydzierać to już jest inny styl? To co o nich napisać, że już grają thrash metal zamiast heavy metalu? A może speed metal? To jaki, do cholery, jest "Painkiller" Judas'ów?
A Slayer? To już death metal czy jeszcze thrash? Bo blastów tam wprawdzie nie ma, ale zdarzają się riffy tak ciężkie (vide "Raining Blood") że i Vader'owi mogłyby się bez wstydu przytrafć. I czasami bliżej jest Array'i i spółce do Wiwarczuka niż Hetfielda, Mustaine'a i Dime'a.
Kolejny przykład: Stratovarius. Zespół notorycznie kwalifikowany jako kapela power metalowa, choć generalnie twierdzi się, że w power metalu śpiewa się o smokach, rycerzach i orkach, którym brzydko z "japy" pachnie, bo próchnica zdewastowała im uzębienie. A w Stratovarius takiej tematyki nie ma. I jak wypada ich porównanie do Nightwisha? Że Tarja Turunen śpiewała operowym głosem to już metal symfoniczny, a nie power metal? Jak obiektywnie uznać, że jedna cecha muzyczna jest ważniejsza od drugiej? Sztuka dla sztuki i przerost formy nad treścią.
Po trzecie: Wszystkie te podgatunki muzyczne oceniane są często przez relatywizm. Trzydzieści lat temu muzyka Judas Priest to był heavy metal, a Iron Maiden reprezentowali nurt New Wave Of British Heavy Metal. Dzisiaj nikt się w to nie bawi. To wszystko jest po prostu heavy metal. Z perspektywy czasu widzimy, że ta muzyka jest do siebie naprawdę podobna. Nie inaczej będzie z zespołami nam współczesnymi. Kto się będzie w przyszłości cackał z rozróżnianiem Lamb Of God, Killswitch Engage i Machine Head? I po co?
Czaicie o co mi chodzi? Nie mówię, że wyróżnianie różnych podgatunów metalu jest zupełnie złe i bezużyteczne - może komuś pomaga się odnaleźć w tym nawale zespołów, albumów, utworów - jego ogrom potrafi przerosnąć każego, może jakaś systematyka jest tu przydatna. Ważne jest tylko, żeby:
1) nie szufladkować zespołów
2) nie sprzeczać się o przynależność do podgatunku
3) nie sprzeczać się o wyższość jednego rodzaju muzyki nad drugim
4) być otwartym na poglądy muzyczne innych ludzi, także w kwestiach "systematyki" metalu
5) JEDNYM PROSTYM ZDANIEM: WIĘCEJ LUZU W TYM WSZYSTKIM!
Zrzędzę dziś jak stara baba, ale tak już czasem bywa, sorry Winnetou. Pewnie za tydzień napiszę o kapeli która gra "klasyczny hard rock z naleciałościami southern rocka" i wszystko wróci do "normy".
Na ukojenie trochę nieagresywnej muzyki z kategorii "alfabet S. Morse'a":
Kto widział film pt. "Headbanger's Journey"?
Widzicie to drzewko? No fajny bajer, nie powiem, można zaszpanować przed znajomymi, że się zna sryliard podgatunków metalu, ale zastanawiam się czy jest sens bawić się w takie podziały?
Po pierwsze: Komu to służy? Słuchaczom? Że co, że zobaczą jaki gatunek muzyczny reprezentuje dana kapela i na tej podstawie ktoś kupi ich płytę? Śmiem wątpić... Wyróżnianie takich podgatunków przydaje się zdecydowanie bardziej ludziom, którzy "sprzedają" muzykę - po pierwsze ludziom od marketingu, którzy chcą trafić w jakieś grono odbiorców ("o, bo TOOL to ponoć hard alternative, jak napiszemy (albo Metal Hammer napisze) że nasza kapela gra taką muzę to sprzedamy więcej płyt niesieni na fali ich popularności!"), po drugie dziennikarzom muzycznym, bloggerom i innym mnie podobnym pisarskim niedołęgom, które nie potrafią opisać muzyki własnymi słowami i którym łatwiej posłużyć się nazwą "thrash metal", a co za tym idzie zdać się na doświadczenia, intuicję i perspektywę (!) czytelnika mającego zinterpretować to określenie. Idziemy na łatwiznę, przez cmentarz i łąki na osiedle, heja!
Po drugie: Czy naprawdę każdą kapelę można przyporządkować do jakiegoś konkretnego stylu muzycznego? Jeśli jakiś zespół na swoim czwartym albumie wprowadził podwójne stopy, obniżył strój o pół tonu, a wokalista zaczął się trochę bardziej wydzierać to już jest inny styl? To co o nich napisać, że już grają thrash metal zamiast heavy metalu? A może speed metal? To jaki, do cholery, jest "Painkiller" Judas'ów?
A Slayer? To już death metal czy jeszcze thrash? Bo blastów tam wprawdzie nie ma, ale zdarzają się riffy tak ciężkie (vide "Raining Blood") że i Vader'owi mogłyby się bez wstydu przytrafć. I czasami bliżej jest Array'i i spółce do Wiwarczuka niż Hetfielda, Mustaine'a i Dime'a.
Kolejny przykład: Stratovarius. Zespół notorycznie kwalifikowany jako kapela power metalowa, choć generalnie twierdzi się, że w power metalu śpiewa się o smokach, rycerzach i orkach, którym brzydko z "japy" pachnie, bo próchnica zdewastowała im uzębienie. A w Stratovarius takiej tematyki nie ma. I jak wypada ich porównanie do Nightwisha? Że Tarja Turunen śpiewała operowym głosem to już metal symfoniczny, a nie power metal? Jak obiektywnie uznać, że jedna cecha muzyczna jest ważniejsza od drugiej? Sztuka dla sztuki i przerost formy nad treścią.
Po trzecie: Wszystkie te podgatunki muzyczne oceniane są często przez relatywizm. Trzydzieści lat temu muzyka Judas Priest to był heavy metal, a Iron Maiden reprezentowali nurt New Wave Of British Heavy Metal. Dzisiaj nikt się w to nie bawi. To wszystko jest po prostu heavy metal. Z perspektywy czasu widzimy, że ta muzyka jest do siebie naprawdę podobna. Nie inaczej będzie z zespołami nam współczesnymi. Kto się będzie w przyszłości cackał z rozróżnianiem Lamb Of God, Killswitch Engage i Machine Head? I po co?
Czaicie o co mi chodzi? Nie mówię, że wyróżnianie różnych podgatunów metalu jest zupełnie złe i bezużyteczne - może komuś pomaga się odnaleźć w tym nawale zespołów, albumów, utworów - jego ogrom potrafi przerosnąć każego, może jakaś systematyka jest tu przydatna. Ważne jest tylko, żeby:
1) nie szufladkować zespołów
2) nie sprzeczać się o przynależność do podgatunku
3) nie sprzeczać się o wyższość jednego rodzaju muzyki nad drugim
4) być otwartym na poglądy muzyczne innych ludzi, także w kwestiach "systematyki" metalu
5) JEDNYM PROSTYM ZDANIEM: WIĘCEJ LUZU W TYM WSZYSTKIM!
Zrzędzę dziś jak stara baba, ale tak już czasem bywa, sorry Winnetou. Pewnie za tydzień napiszę o kapeli która gra "klasyczny hard rock z naleciałościami southern rocka" i wszystko wróci do "normy".
Na ukojenie trochę nieagresywnej muzyki z kategorii "alfabet S. Morse'a":
poniedziałek, 23 maja 2011
Ponieważ noc...
Ten jakże dwuznaczy tytuł wywodzi się od tytułu jednego z moich ulubionych rockowych kawałków. "Becouse the night" w oryginale wykonywana przez Patty Smith z zespołem, ale przerabiana kilkaset, jak nie tysięcy razy. Nie wszyscy jednak wiedzą, że za popełnieniem tej kompozycji stał Bruce Springsteen, no i jego wykonanie tego utworu jest moim zdaniem najlepsze.
Wspomniany już Pan jakoś wydaje mi się w Polsce, ale patrzę przez pryzmat kilku znajomych mi osób, jest ogólnie znany. Jednak mało kto mając wymienić trzy utwory po za "Born in the USA" i "Streets Of Philadelphia" będzie w stanie to zrobić. Postanowiłem więc przybliżyć trochę jego twórczość i oto kolejny utwór z płyty Magic:
Moim zdaniem mistrzostwo. Jest to typowy amerykański rock w najlepszym wydaniu. Bardzo istotna sprawa u tego Pana to teksty, które może i często opowiadają proste historie, ale bardzo życiowe. Jak w utworze The River z tego samego albumu:
Prosta historia pary, której w życiu nie poszło. Opowieść o czasie straconym i wygasłych uczuciach. Tak przechodząc do jeszcze jednego utworu tego Pana, a raczej w wykonaniu tego Pana to powiem, że u niego to wszystko brzmi, jest gitara, często instrumenty dęta, bas, perkusja i pianino i wszystko składa sie tak wspaniale, że mnie rozpierdala na drobne.
A jakoże wspomniałem, że to nie jest jego kompozycja to podaję link do najstarszej wersji jaką znalazłem ostatniego utworu:
Wspomniany już Pan jakoś wydaje mi się w Polsce, ale patrzę przez pryzmat kilku znajomych mi osób, jest ogólnie znany. Jednak mało kto mając wymienić trzy utwory po za "Born in the USA" i "Streets Of Philadelphia" będzie w stanie to zrobić. Postanowiłem więc przybliżyć trochę jego twórczość i oto kolejny utwór z płyty Magic:
Moim zdaniem mistrzostwo. Jest to typowy amerykański rock w najlepszym wydaniu. Bardzo istotna sprawa u tego Pana to teksty, które może i często opowiadają proste historie, ale bardzo życiowe. Jak w utworze The River z tego samego albumu:
Prosta historia pary, której w życiu nie poszło. Opowieść o czasie straconym i wygasłych uczuciach. Tak przechodząc do jeszcze jednego utworu tego Pana, a raczej w wykonaniu tego Pana to powiem, że u niego to wszystko brzmi, jest gitara, często instrumenty dęta, bas, perkusja i pianino i wszystko składa sie tak wspaniale, że mnie rozpierdala na drobne.
A jakoże wspomniałem, że to nie jest jego kompozycja to podaję link do najstarszej wersji jaką znalazłem ostatniego utworu:
niedziela, 22 maja 2011
"Post-metal"? Czy to już?
Jakiś czas temu poznałem polską kapelę Blindead. Jak dla mnie brzmi ona trochę jakby ktoś wrzucił do jednego worka In Flames, A Perfect Circle, Marka Morgana, nutę z Twin Peaksa i porządnie tym wstrząsnął. Fajne. Doczytałem gdzieś, że ten gatunek muzyki to post-metal. Czyżby? Czy jesteśmy u progu nowej ery w dziejach metalu?
Kilkanaście lat temu rozpoczęła się era nu-metalu. Nie chcę się tu sprzeczać o to, jakie kapele należały do tego nurtu, a jakie nie. Na potrzeby własnego skromnego światopoglądu przyjmuję, że prekursorami byli Machine Head i Korn. Wszędzie znajdą się puryści i tak było też w przypadku fanów metalu - nie każdemu nu- przypadł do gustu, niektórzy nie chcieli (i nie chcą) w ogóle tego nazywać metalem, ale trzeba powiedzieć, że ten nowy rodzaj muzyki wprowadził spory powiew świeżości do nieco nudnawego już gatunku. Metal stracił na subtelności, ale stał się bardziej "dosadny". Elementy wirtuozerii wokalnej i gitarowej zastąpiły terakulomby ładunku emocjonalnego. Ale - jak mówi staropolskie przysłowie - miotacz ognia który spala dwa razy więcej osób na sekundę, zużywa paliwo dwa razy szybciej - więc IMO nu-metal i późniejszy metal-core dość szybko się wypaliły.
Blindead na swojej EPce "Impulse" (innych jeszcze nie słyszałem) idzie w zupełnie nowym kierunku. Zawiera ona trzy kompozycje, które w sumie trwają 31 minut. Nieźle, prawda? Utwory są powolne, klimatyczne i bardzo ciężkie. Zbyt powolne, zbyt klimatyczne i zbyt trudne w odbiorze żeby dokonać jakiejś rewolucji w muzyce. Dlatego nawet jeśli nazwiemy tą muzykę "post-metal", to próżno oczekiwać nowej fali zespołów grających coś podobnego - i przede wszystkim zdobywających masową popularność. Wg mnie Blindead pozostanie kapelą niszową.
Nadal czekamy na jakiś młody zespół, który zagra takie rzeczy, że opadną nam kopary. W końcu w historii muzyki rockowej nie raz już zdawało się, że wszystko zostało zrobione, aż pojawiał się jakiś James Hetfield czy inny Corey Taylor i pokazywał, że "po prostu" trzeba mieć wizję.
Kilka słów o samym "Impulse". Gitary brzmią trochę jak w In Flames - jakby ktoś wszystkie gałki na wzmacniaczu przekręcił na 10 i zaczął grać. Wokal też przywodzi mi na myśl tą kapelę. Ku mojemu niepocieszeniu mamy tu bardzo duże naleciałości ambientu. Jasna cholera, to był mój pomysł na muzykę! :/ Ale ja bym takiego projektu pewnie nigdy nie zrealizował, więc fajnie, że wpadł na to ktoś inny i fajnie to wykonał.
Klimat tej muzyki jest trudny do opisania. Trochę przypomina takie "(-) Ions" Tool'a, trochę niektóre numery z Twin Peaks'a... Generalnie zrobiło mi się trochę nieswojo kiedy jechałem w nocy przez las i grał Blindead :)
Mówią, że "cudze chwalicie, a swego nie znacie". Więc wszyscy, którzy jeszcze tego nie uczyniliście, posłuchajcie Blindead:
Kilkanaście lat temu rozpoczęła się era nu-metalu. Nie chcę się tu sprzeczać o to, jakie kapele należały do tego nurtu, a jakie nie. Na potrzeby własnego skromnego światopoglądu przyjmuję, że prekursorami byli Machine Head i Korn. Wszędzie znajdą się puryści i tak było też w przypadku fanów metalu - nie każdemu nu- przypadł do gustu, niektórzy nie chcieli (i nie chcą) w ogóle tego nazywać metalem, ale trzeba powiedzieć, że ten nowy rodzaj muzyki wprowadził spory powiew świeżości do nieco nudnawego już gatunku. Metal stracił na subtelności, ale stał się bardziej "dosadny". Elementy wirtuozerii wokalnej i gitarowej zastąpiły terakulomby ładunku emocjonalnego. Ale - jak mówi staropolskie przysłowie - miotacz ognia który spala dwa razy więcej osób na sekundę, zużywa paliwo dwa razy szybciej - więc IMO nu-metal i późniejszy metal-core dość szybko się wypaliły.
Blindead na swojej EPce "Impulse" (innych jeszcze nie słyszałem) idzie w zupełnie nowym kierunku. Zawiera ona trzy kompozycje, które w sumie trwają 31 minut. Nieźle, prawda? Utwory są powolne, klimatyczne i bardzo ciężkie. Zbyt powolne, zbyt klimatyczne i zbyt trudne w odbiorze żeby dokonać jakiejś rewolucji w muzyce. Dlatego nawet jeśli nazwiemy tą muzykę "post-metal", to próżno oczekiwać nowej fali zespołów grających coś podobnego - i przede wszystkim zdobywających masową popularność. Wg mnie Blindead pozostanie kapelą niszową.
Nadal czekamy na jakiś młody zespół, który zagra takie rzeczy, że opadną nam kopary. W końcu w historii muzyki rockowej nie raz już zdawało się, że wszystko zostało zrobione, aż pojawiał się jakiś James Hetfield czy inny Corey Taylor i pokazywał, że "po prostu" trzeba mieć wizję.
Kilka słów o samym "Impulse". Gitary brzmią trochę jak w In Flames - jakby ktoś wszystkie gałki na wzmacniaczu przekręcił na 10 i zaczął grać. Wokal też przywodzi mi na myśl tą kapelę. Ku mojemu niepocieszeniu mamy tu bardzo duże naleciałości ambientu. Jasna cholera, to był mój pomysł na muzykę! :/ Ale ja bym takiego projektu pewnie nigdy nie zrealizował, więc fajnie, że wpadł na to ktoś inny i fajnie to wykonał.
Klimat tej muzyki jest trudny do opisania. Trochę przypomina takie "(-) Ions" Tool'a, trochę niektóre numery z Twin Peaks'a... Generalnie zrobiło mi się trochę nieswojo kiedy jechałem w nocy przez las i grał Blindead :)
Mówią, że "cudze chwalicie, a swego nie znacie". Więc wszyscy, którzy jeszcze tego nie uczyniliście, posłuchajcie Blindead:
niedziela, 15 maja 2011
Rdza
Rozpieprzę moją zardzewiałą klatkę i ucieknę!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Ktoś ma ochotę się przyłączyć?
I'M GONNA BREAK BREAK,
I'M GONNA BREAK MYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY...
RUSTY CAGE...AND...OUTSHINE...
SHOW ME THE POWER CHILD I'D LIKE TO SAY,
THAT I'M DOWN ON MY KNEES TODAY!!!!!!!!
KOCHAM TO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
I'M GONNA BREAK BREAK,
I'M GONNA BREAK MYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY...
RUSTY CAGE...AND...OUTSHINE...
SHOW ME THE POWER CHILD I'D LIKE TO SAY,
THAT I'M DOWN ON MY KNEES TODAY!!!!!!!!
KOCHAM TO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
czwartek, 12 maja 2011
play that funky music, white boy!
Już wiem czemu muzyka dyskotekowa jest coraz ch***wsza.
Po prostu przepis doskonały wynaleziono 35 lat temu i od tamtego czasu zaczęło się, cholera, kombinowanie!
;)
Po prostu przepis doskonały wynaleziono 35 lat temu i od tamtego czasu zaczęło się, cholera, kombinowanie!
;)
niedziela, 8 maja 2011
I'm still alive...
Ktoś kto śledzi bloga mógłby obecnie uznać, że taki koleś jak Dirt665 już nie pisze postów, znudziło mu się lub coś w ten deseń...HELL NO!!!! Moi drodzy...I'm still alive...jedynym problemem jest nieustanny brak czasu i mózgu nawet na to aby móc napisać coś mądrego i coś co chciałoby sie przeczytać...Dobrze, że armia żołnierzy kryjącyh się pod ksywkami Mati i Go24 nadal uczestniczy w przedstawieniu jakim jest POZA KOŁEM... Dzisiaj chciałem poruszyć temat poważny, o którym myślałem już dawno temu, ale jakoś nie mogłem się zebrać w sobie aby go poruszyć, rozpocznę tym o to filmikiem z mojego ulubionego filmu jakim jest "The Singles" Camerona Crowe'a:
Where is the Iron Man of today?
Przechodząc do sedna...Gdzie podziały się hymny lat 60, 70, 80, 90 ? Zauważcie, że lata 2000-2010 nie przyniosły nic ciekawego ze sobą. Ok może i rozwinęły się nowe nurty takie jak choćby Nu metal, czy post grunge, ale to wszystko jest jak to powyżej Matt Dillon określił "well designed bottles of bleach, beer and lifestyle music" Nie trzeba mędrca aby wskazać to o czym mowa...Led Zeppelin, Deep Purple, Jimi Hendrix, Metallica, Pink Floyd, The Doors...to są kapele, które tworzą obecny obraz muzyki, nie nakreśla jej Slipknot, Lamb Of God czy Days Of The New...Są to nowości, racja...ale nie są to kapele ani utwory, które ukształtują coś niespotykanego, coś o czym będzie się mówic przez dziesiątki lat...Czy tak bardzo zakorzenilismy się w muzyce z "tamtych" lat, że nie potrafimy się od tego odciąć...I druga sprawa, trochę bardziej przerażająca...czy wieczne porównywanie obecnych kapel do tego co działo się kiedyś nie piętnuje obecnych stylów muzycznych, spychając je na drugi plan co sugerowałoby, że obecna muzyka jest mniej wartościowa niż tamta? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że w dużej części jest to problem braku autentyczności i prawdziwych emocji w tym co obecnie się puszcza i pokazuje. Wielki autorytet muzyczny jakim są The Doors...przecież oni istnieli chyba łącznie ze wszystkimi problemami JM 7 lat, a zobaczcie jaki ślad pozostawili po sobie. Led Zeppelin -> można powiedzieć 10 lat i po sprawie, a każdy kto obecnie usłyszy "Stairway To Heaven" zatrzymuje się myślami na chwilę i na a 9/10 przypadków nie zmienia utworu (ten 1 zostawiłem sobie dla pewnego człowieka, którego kiedyś poznałem. Nie miał pojęcia co to jest Led Zeppelin - Stairway To Heaven...i nie ściemniał ;) Pewnym problemem na pewno są obecne media, które są wszędzie...pozwala to zatem wielu przeciętnym zespołom zaistnieć na szklanym ekranie bądź w "internecie" jak to się obecnie mówi...Uno momento, z tego co pamiętam zespół powinien grać koncerty, a nie błyszczeć na jutubie czy fuckbuku...Jest to wielki problem dzisiejszego muzycznego świata. Z jednej strony można go kochać za prosty dostęp do różnorodnej muzyki, ale z drugiej strony nie potrafimy podnieść własnej dupy i pójść na koncert bo "ja to sobie na jutubie obejżę" a o kupowaniu płyt już nie wspomnę...Jako podsumowanie załączam coś z dużą dawką humoru aby nie było tak poważnie do końca ;) do następnego...siup!!
Where is the Iron Man of today?
Przechodząc do sedna...Gdzie podziały się hymny lat 60, 70, 80, 90 ? Zauważcie, że lata 2000-2010 nie przyniosły nic ciekawego ze sobą. Ok może i rozwinęły się nowe nurty takie jak choćby Nu metal, czy post grunge, ale to wszystko jest jak to powyżej Matt Dillon określił "well designed bottles of bleach, beer and lifestyle music" Nie trzeba mędrca aby wskazać to o czym mowa...Led Zeppelin, Deep Purple, Jimi Hendrix, Metallica, Pink Floyd, The Doors...to są kapele, które tworzą obecny obraz muzyki, nie nakreśla jej Slipknot, Lamb Of God czy Days Of The New...Są to nowości, racja...ale nie są to kapele ani utwory, które ukształtują coś niespotykanego, coś o czym będzie się mówic przez dziesiątki lat...Czy tak bardzo zakorzenilismy się w muzyce z "tamtych" lat, że nie potrafimy się od tego odciąć...I druga sprawa, trochę bardziej przerażająca...czy wieczne porównywanie obecnych kapel do tego co działo się kiedyś nie piętnuje obecnych stylów muzycznych, spychając je na drugi plan co sugerowałoby, że obecna muzyka jest mniej wartościowa niż tamta? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że w dużej części jest to problem braku autentyczności i prawdziwych emocji w tym co obecnie się puszcza i pokazuje. Wielki autorytet muzyczny jakim są The Doors...przecież oni istnieli chyba łącznie ze wszystkimi problemami JM 7 lat, a zobaczcie jaki ślad pozostawili po sobie. Led Zeppelin -> można powiedzieć 10 lat i po sprawie, a każdy kto obecnie usłyszy "Stairway To Heaven" zatrzymuje się myślami na chwilę i na a 9/10 przypadków nie zmienia utworu (ten 1 zostawiłem sobie dla pewnego człowieka, którego kiedyś poznałem. Nie miał pojęcia co to jest Led Zeppelin - Stairway To Heaven...i nie ściemniał ;) Pewnym problemem na pewno są obecne media, które są wszędzie...pozwala to zatem wielu przeciętnym zespołom zaistnieć na szklanym ekranie bądź w "internecie" jak to się obecnie mówi...Uno momento, z tego co pamiętam zespół powinien grać koncerty, a nie błyszczeć na jutubie czy fuckbuku...Jest to wielki problem dzisiejszego muzycznego świata. Z jednej strony można go kochać za prosty dostęp do różnorodnej muzyki, ale z drugiej strony nie potrafimy podnieść własnej dupy i pójść na koncert bo "ja to sobie na jutubie obejżę" a o kupowaniu płyt już nie wspomnę...Jako podsumowanie załączam coś z dużą dawką humoru aby nie było tak poważnie do końca ;) do następnego...siup!!
Prawie jak Stradicaster
Większość z nas ma w swojej kolekcji ulubionych zespołów jeden taki, który wstrząsnął naszą świadomością jako pierwszy i wciągnął nas w słuchanie muzyki na dobre. Wcześniej mieliśmy kasety różnych zespołów które bardzo lubiliśmy słuchać, ale pewnego pięknego dnia w nasze łapska wpadła TA JEDNA - która wywróciła muzyczny światopogląd do góry nogami, niczym atomowa fala uderzeniowa zmiotła z powierzchni ziemi wszystko co do tej pory usłyszeliśmy. Dla mnie takim albumem był "Brave New World" Maiden. A później usłyszałem utwór "Eternity" formacji Stratovarius...
Było to już jakiś czas po tym, jak zacząłem słuchać Dziewicy. Kumpel puścił mi (już jako mp3, wow!) ten kawałek. Pierwsze kilkanaście taktów wywołało zainteresowanie, bo nigdy wcześniej nie słyszałem klawiszy i chórków tak wyeksponowanych w muzyce metalowej. A potem było wejście gitary w dwudziestej ósmej sekundzie... I umówiło moją szczękę na randkę w ciemno z podłogą. WOW! W Maiden gitary brzmiały pięknie i melodyjnie, ale nigdy tak ostro i wyraziście jak tu. Zresztą riff sam w sobie jest świetny - tempo jest perfekcyjne. I te flażolety w bridge'u... Później już chyba tylko riffy Dime'a potrafiły u mnie wywołać taką ekscytację.
Następne w kolejce były utwory "Black Diamond", "Hunting High And Low" i "Kiss Of Judas". Oglądałem teledyski do wszystkich i o ile ostatni niezbyt przypadł mi do gustu, to wirtuozerskie solówki w "Black Diamond" i przekaz z "Hunting High And Low" po prostu uderzały pięknie wybrzmiewający akord w mojej nastoletniej duszy. Czasami bywa tak, że jakiś zespół czy rodzaj muzyki idealnie zgrywa się z naszym życiem, z tym kim w danej chwili jesteśmy i jak postrzegamy świat. To było właśnie to.
Później już poszło z górki... Stratovarius zachwycał pięknymi, choć do bólu banalnymi balladami pokroju "Venus In The Morning" oraz pełnymi mojego ukochanego, naiwnego, metalowego patosu "tasiemcami" a'la "Mother Gaia". Timo Tolkki grał zajebiste riffy ("Night Time Eclipse"!) oraz imponujące solówki, a Timo Kotipelto wyciągał takie nuty, których sam Rob Halford by się nie powstydził (vide "Father Time").
OK, wyobraźcie sobie teraz scenę którą przeżyłem... Po obejrzeniu powyższego teledysku idziecie na spacer. Jest pochmurne popołudnie, wieje silny wiatr. Wchodzicie na wzgórze górujące nad miastem. Mimo iż wysokie, jest płaskie, pokryte łąką. Na uszach macie słuchawki, leci w nich "Infinity". Wysoka trawa faluje mocno na wietrze, obok Was przebiega puszczony ze smyczy pies. Zadajecie ludzkości i sobie samemu pytanie: "Quo vadis?". Dochodzicie do skraju wzgórza, przed Wami roztacza się piękny widok na położone nad zatoką kilkudziesięciotysięczne miasto. I wtedy wchodzi solówka Timo Tolkki'ego.
Takich chwil się nie zapomina...
Myszka mnie świeżbi żeby wrzucić Wam więcej utworów tej szczególnej dla mnie kapeli, ale co za dużo to niezdrowo. Jak ktoś złapał bakcyla to sobie posłucha. Zachęcam. Zresztą, prawdopodobnie jeszcze kiedyś o Stratovariusie coś skrobnę, coś dorzucę...
Było to już jakiś czas po tym, jak zacząłem słuchać Dziewicy. Kumpel puścił mi (już jako mp3, wow!) ten kawałek. Pierwsze kilkanaście taktów wywołało zainteresowanie, bo nigdy wcześniej nie słyszałem klawiszy i chórków tak wyeksponowanych w muzyce metalowej. A potem było wejście gitary w dwudziestej ósmej sekundzie... I umówiło moją szczękę na randkę w ciemno z podłogą. WOW! W Maiden gitary brzmiały pięknie i melodyjnie, ale nigdy tak ostro i wyraziście jak tu. Zresztą riff sam w sobie jest świetny - tempo jest perfekcyjne. I te flażolety w bridge'u... Później już chyba tylko riffy Dime'a potrafiły u mnie wywołać taką ekscytację.
Następne w kolejce były utwory "Black Diamond", "Hunting High And Low" i "Kiss Of Judas". Oglądałem teledyski do wszystkich i o ile ostatni niezbyt przypadł mi do gustu, to wirtuozerskie solówki w "Black Diamond" i przekaz z "Hunting High And Low" po prostu uderzały pięknie wybrzmiewający akord w mojej nastoletniej duszy. Czasami bywa tak, że jakiś zespół czy rodzaj muzyki idealnie zgrywa się z naszym życiem, z tym kim w danej chwili jesteśmy i jak postrzegamy świat. To było właśnie to.
Później już poszło z górki... Stratovarius zachwycał pięknymi, choć do bólu banalnymi balladami pokroju "Venus In The Morning" oraz pełnymi mojego ukochanego, naiwnego, metalowego patosu "tasiemcami" a'la "Mother Gaia". Timo Tolkki grał zajebiste riffy ("Night Time Eclipse"!) oraz imponujące solówki, a Timo Kotipelto wyciągał takie nuty, których sam Rob Halford by się nie powstydził (vide "Father Time").
OK, wyobraźcie sobie teraz scenę którą przeżyłem... Po obejrzeniu powyższego teledysku idziecie na spacer. Jest pochmurne popołudnie, wieje silny wiatr. Wchodzicie na wzgórze górujące nad miastem. Mimo iż wysokie, jest płaskie, pokryte łąką. Na uszach macie słuchawki, leci w nich "Infinity". Wysoka trawa faluje mocno na wietrze, obok Was przebiega puszczony ze smyczy pies. Zadajecie ludzkości i sobie samemu pytanie: "Quo vadis?". Dochodzicie do skraju wzgórza, przed Wami roztacza się piękny widok na położone nad zatoką kilkudziesięciotysięczne miasto. I wtedy wchodzi solówka Timo Tolkki'ego.
Takich chwil się nie zapomina...
Myszka mnie świeżbi żeby wrzucić Wam więcej utworów tej szczególnej dla mnie kapeli, ale co za dużo to niezdrowo. Jak ktoś złapał bakcyla to sobie posłucha. Zachęcam. Zresztą, prawdopodobnie jeszcze kiedyś o Stratovariusie coś skrobnę, coś dorzucę...
środa, 4 maja 2011
Bette Midler - The Rose
Some say love, it is a river that drowns the tender reed.
Some say love, it is a razor that leaves your soul to bleed.
Some say love, it is a hunger, an endless aching need.
I say love, it is a flower, and you - it's only seed.
It's the heart, afraid of breaking, that never learns to dance.
It's the dream, afraid of waking, that never takes a chance.
It's the one who won't be taken, who cannot seem to give.
And the soul, afraid of dyin', that never learns to live.
When the night has been too lonely, and the road has been too long,
And you think that love is only for the lucky and the strong,
Just remember in the winter far benaeth the bitter snows,
Lies the seed, that with the sun's love, in the spring becomes the rose.
czwartek, 28 kwietnia 2011
Cios w uszy
Czasami trzeba założyć ulubione kapcie, rozwalić się na fotelu, zrelaksować, odpocząć od codziennych trosk... odmóżdżyć. Jeden ze sposobów pokazuje poniżej Ed Tubbs.
Tak, czasem dobrze jest włączyć muzykę, która budzi w nas pierwotne instykty i zagłusza myśli bardziej skomplikowane niż "jestem głodny". Taki jest Gallows.
Zespół Gallows poznałem około dwa lata temu dzięki wspomanianemu już niegdyś krążkowi "Maiden Heaven", na którym zespół ten nagrał fajną wersję "Wrathchild" Maidenów.
Postanowiłem posłuchać co Wyspiarze mają do zaoferowania na swoim debiutanckim krążku - "Orchestra Of Wolves", wydanym w 2005 roku. Od razu słychać, że to bardzo niegrzeczni chłopcy.
Brzmienie gitar jest brudne, riffy aż pęcznieją od dysonansów, a wokalista zdaje się zdzierać gardło do krwi. Lektura tekstów podkręca atmosferę, bo jest to rock and roll pełną, obleśną gębą. Nie wierzycie? No to patrzcie:
Moje pierwsze skojarzynie to była Moja Adrenalina (numer niżej zdecydowanie bardziej niż tytułowy), ale oczywiście Angole to w porównaniu do Polaków mięczaki. Jedni mają sie do drugich mniej więcej tak jak Saleta do Gołoty, czyli jest twardziel i jest drugi twardziej, który rozkłada go jedną ręką.
Oczywiście fakt, że Gallows nie są tak ekstremalni jak Adrenalina ma zalety - są łatwiej przyswalajalni, można ich dłużej słuchać nie odczuwając zmęczenia kanonadą dźwięków pasujących do siebie jak pięść do nosa.
Tak, czasem dobrze jest włączyć muzykę, która budzi w nas pierwotne instykty i zagłusza myśli bardziej skomplikowane niż "jestem głodny". Taki jest Gallows.
Zespół Gallows poznałem około dwa lata temu dzięki wspomanianemu już niegdyś krążkowi "Maiden Heaven", na którym zespół ten nagrał fajną wersję "Wrathchild" Maidenów.
Postanowiłem posłuchać co Wyspiarze mają do zaoferowania na swoim debiutanckim krążku - "Orchestra Of Wolves", wydanym w 2005 roku. Od razu słychać, że to bardzo niegrzeczni chłopcy.
Brzmienie gitar jest brudne, riffy aż pęcznieją od dysonansów, a wokalista zdaje się zdzierać gardło do krwi. Lektura tekstów podkręca atmosferę, bo jest to rock and roll pełną, obleśną gębą. Nie wierzycie? No to patrzcie:
Moje pierwsze skojarzynie to była Moja Adrenalina (numer niżej zdecydowanie bardziej niż tytułowy), ale oczywiście Angole to w porównaniu do Polaków mięczaki. Jedni mają sie do drugich mniej więcej tak jak Saleta do Gołoty, czyli jest twardziel i jest drugi twardziej, który rozkłada go jedną ręką.
Oczywiście fakt, że Gallows nie są tak ekstremalni jak Adrenalina ma zalety - są łatwiej przyswalajalni, można ich dłużej słuchać nie odczuwając zmęczenia kanonadą dźwięków pasujących do siebie jak pięść do nosa.
wtorek, 26 kwietnia 2011
fuck yes...
(...)
Fuck L Ron Hubbard and
Fuck all his clones.
Fuck all these gun-toting
Hip gangster wannabes.
Learn to swim.
Fuck retro anything.
Fuck your tattoos.
Fuck all you junkies and
Fuck your short memory.
Learn to swim.
Fuck smiley glad-hands,
With hidden agendas.
Fuck these dysfunctional,
Insecure actresses.
Learn to swim.
Cuz I'm praying for rain
And I'm praying for tidal waves
I wanna see the ground give way.
I wanna watch it all go down.
Mum please flush it all away...
(...)
sobota, 23 kwietnia 2011
"And it's only the giving that makes you what you are"
Kto kojarzy Ian'a Anderson'a? Z doświadczenia wiem, że mało kto. Więc inaczej: kto zna Jethro Tull? Już lepiej, prawda? JT to jedna z najsłynniejszych kapel końca lat 60. i początku 70., choć odnoszę wrażenie, że dziś są niedoceniani. Jest to też ulubiony zespół Steve'a Harris'a z Iron Maiden, dzięki czemu ja sam o ich istnieniu się dowiedziałem.
Ponoć najsłynniejszym albumem Jethro Tull jest "Aqualung" z 1971 r., ale moimi ulubionymi są dwa pierwsze krążki: "This Was" i "Stand Up" - za niepowtarzalny, white bluesowo - folkowy klimat.
Dziś jednak będzie nie do końca o nich. W 2005 r. Ian Anderson, założyciel i lider Jethro Tull, serwujący również regularnie albumy solowe, wydał krążek zatytułowany "Plays Orchestral Jethro Tull". Jak łatwo się domyśleć, jest to koncertówka nagrana z orkiestrą symfoniczną. Orkiestra jest z Frankfurtu, a pochwalić się może współpracą m.in. z Bobby'm McFerin'em i Chris'em DeBurgh'iem.
Wbrew temu to mówi tytuł płyty, mamy tu również utwory solowe Andersona. Co do repertuaru JT to trochę szkoda, że nie ma np. "Reasons For Waiting" albo "We Used To Know", ale wszystkim się nie dogodzi...
Podejrzewam, że struny głosowe Andersona utkane są z jedwabiu - tak przyjemny jest jego głos. Gdyby ten gość nie był światowej sławy muzykiem, to pewnie pracowałby w radio albo jako lektor w TV. Poza tym choć w jego występach widać prawdziwe emocje, to wydaje się, że do swojej muzyki ma pewien dystans. Przykładem niech będzie zapowiedź do utworu "Calliandra Shade".
This is my coffee drinking song. It's a piece called "Calliandra Shade" otherwise known as the "Cappuccino Song"... because... we all like drinking coffee - that's a good enough reason.
I o to chodzi - nie w każdej piosence trzeba od razu odkrywać sens istnienia - czasem fajnie pośpiewać o seksownych dziewczynach albo o tym, że lubimy pić kawę :)
Jeśli szukacie ostrego grania, to na tej płycie go nie znajdziecie. Więcej tu fletu niż przesterowanej gitary, a głos Andersona jest delikatny. I nie jest to spowodowane obecnością orkiestry - taki jest po prostu Jethro Tull.
Mimo to gorąco zachęcam do zapoznania się z całym albumem Andersona "Plays Orchestral Jethro Tull". To jest dwadzieścia równych, fajnych numerów. Naprawdę trudno mi było wybrać tylko dwa na potrzebny tego posta.
Ponoć najsłynniejszym albumem Jethro Tull jest "Aqualung" z 1971 r., ale moimi ulubionymi są dwa pierwsze krążki: "This Was" i "Stand Up" - za niepowtarzalny, white bluesowo - folkowy klimat.
Dziś jednak będzie nie do końca o nich. W 2005 r. Ian Anderson, założyciel i lider Jethro Tull, serwujący również regularnie albumy solowe, wydał krążek zatytułowany "Plays Orchestral Jethro Tull". Jak łatwo się domyśleć, jest to koncertówka nagrana z orkiestrą symfoniczną. Orkiestra jest z Frankfurtu, a pochwalić się może współpracą m.in. z Bobby'm McFerin'em i Chris'em DeBurgh'iem.
Wbrew temu to mówi tytuł płyty, mamy tu również utwory solowe Andersona. Co do repertuaru JT to trochę szkoda, że nie ma np. "Reasons For Waiting" albo "We Used To Know", ale wszystkim się nie dogodzi...
Podejrzewam, że struny głosowe Andersona utkane są z jedwabiu - tak przyjemny jest jego głos. Gdyby ten gość nie był światowej sławy muzykiem, to pewnie pracowałby w radio albo jako lektor w TV. Poza tym choć w jego występach widać prawdziwe emocje, to wydaje się, że do swojej muzyki ma pewien dystans. Przykładem niech będzie zapowiedź do utworu "Calliandra Shade".
This is my coffee drinking song. It's a piece called "Calliandra Shade" otherwise known as the "Cappuccino Song"... because... we all like drinking coffee - that's a good enough reason.
I o to chodzi - nie w każdej piosence trzeba od razu odkrywać sens istnienia - czasem fajnie pośpiewać o seksownych dziewczynach albo o tym, że lubimy pić kawę :)
Jeśli szukacie ostrego grania, to na tej płycie go nie znajdziecie. Więcej tu fletu niż przesterowanej gitary, a głos Andersona jest delikatny. I nie jest to spowodowane obecnością orkiestry - taki jest po prostu Jethro Tull.
Mimo to gorąco zachęcam do zapoznania się z całym albumem Andersona "Plays Orchestral Jethro Tull". To jest dwadzieścia równych, fajnych numerów. Naprawdę trudno mi było wybrać tylko dwa na potrzebny tego posta.
wtorek, 19 kwietnia 2011
"Więc wypijmy za tych, którzy nas kochają... pomimo wad"
Płytę Budki Suflera "Nic nie boli tak jak życie" zna każdy, czasem nawet o tym nie wiedząc, a to za sprawą jednego utworu - "Takie Tango". Dzięki temu utworowi Budka powróciła w Polsce na szczyty popularności i zyskała sobie rzeszę fanów z młodszego pokolenia. W moim odczuciu nie jest to numer w żadnym razie wybitny, zwłaszcza jak na Budkę. Ot, prosta i chwytliwa piosenka, w sam raz na hit radiowy. Ale swoje zrobiła.
Na tym albumie jest dużo fajniejszych numerów, np. "Bez aplauzu", "Po tej stronie nadziei" czy tytułowy kawałek.
Choć Marek Raduli daje radę, to próżno szukać na tej płycie niszczycielskich riffów - to nie jest płyta, na której gitara gra pierwsze skrzypce... ;-) Wokal Cugowskiego, przebijający się przez wszystko niczym czerwona postać na czarno-białym tle, może w równym stopniu przyciągać co odpychać. Wg mnie najmocniejszym elementem tej płyty są teksty. One zawsze były atutem, wizytówką Budki. Na "Nic nie boli tak, jak życie" są dojrzałe, ale niewydumane. Cugowski śpiewa często w prosty, lecz nigdy banalny sposób o sprawach, które dotyczą nas wszystkich - o przemijaniu, o tym, że najważniejszy w życiu jest drugi człowiek, o tym, że czasami można upadać, ale najważniejsze to umieć się z godnością podnieść. Umiejętności pisania takich tekstów bardzo panom z Budki Sulfera zazdroszczę, prawie tak bardzo jak Bob'owi Dylan'owi... ;-)
Co mi się nie podoba na tej płycie? Sposób, w jaki jest wyprodukowana. Wokal Cugowskiego jest na mój gust zbyt głośny. Krzychu ma taki głos, że i tak by się przebił, gdyby go ściszono, a więcej miejsca dano gitarzyście. Marek Raduli gra naprawdę fajne rzeczy, choćby solówki w "Bez Aplauzu" i "Po tej stronie nadziei". Gdyby było go więcej, płyta brzmiała by ostrzej i bardziej hard rockowo. Ale chyba nie do fanów ciężkiego grania ten album był adresowany. Szkoda.
Na koniec fragment tekstu z utworu "Po tej stronie nadziei", który zawsze podnosi mnie na duchu:
A gdyby tak
Otworzyć oczy, zbudzić się
Zobaczyć, że ktoś obok żyje, kocha Cię
Na cud nie czekaj
To już było
Więc Ty
Sam pchaj swój wózek pod górę
Bo po tej stronie nadziei
Jesteśmy wszyscy dopóki w sercu nam muzyka GRA!
Na tym albumie jest dużo fajniejszych numerów, np. "Bez aplauzu", "Po tej stronie nadziei" czy tytułowy kawałek.
Choć Marek Raduli daje radę, to próżno szukać na tej płycie niszczycielskich riffów - to nie jest płyta, na której gitara gra pierwsze skrzypce... ;-) Wokal Cugowskiego, przebijający się przez wszystko niczym czerwona postać na czarno-białym tle, może w równym stopniu przyciągać co odpychać. Wg mnie najmocniejszym elementem tej płyty są teksty. One zawsze były atutem, wizytówką Budki. Na "Nic nie boli tak, jak życie" są dojrzałe, ale niewydumane. Cugowski śpiewa często w prosty, lecz nigdy banalny sposób o sprawach, które dotyczą nas wszystkich - o przemijaniu, o tym, że najważniejszy w życiu jest drugi człowiek, o tym, że czasami można upadać, ale najważniejsze to umieć się z godnością podnieść. Umiejętności pisania takich tekstów bardzo panom z Budki Sulfera zazdroszczę, prawie tak bardzo jak Bob'owi Dylan'owi... ;-)
Co mi się nie podoba na tej płycie? Sposób, w jaki jest wyprodukowana. Wokal Cugowskiego jest na mój gust zbyt głośny. Krzychu ma taki głos, że i tak by się przebił, gdyby go ściszono, a więcej miejsca dano gitarzyście. Marek Raduli gra naprawdę fajne rzeczy, choćby solówki w "Bez Aplauzu" i "Po tej stronie nadziei". Gdyby było go więcej, płyta brzmiała by ostrzej i bardziej hard rockowo. Ale chyba nie do fanów ciężkiego grania ten album był adresowany. Szkoda.
Na koniec fragment tekstu z utworu "Po tej stronie nadziei", który zawsze podnosi mnie na duchu:
A gdyby tak
Otworzyć oczy, zbudzić się
Zobaczyć, że ktoś obok żyje, kocha Cię
Na cud nie czekaj
To już było
Więc Ty
Sam pchaj swój wózek pod górę
Bo po tej stronie nadziei
Jesteśmy wszyscy dopóki w sercu nam muzyka GRA!
sobota, 16 kwietnia 2011
HEY! HO! LET'S GO!
Dawno tu nic nie pisałem, ale chyba czas coś wkleić. Tak zainspirował mnie wczorajszy sms od Mariana o treści : John Ramone nie żyje.
Panu zmarło się już kilka lat temu, bo w 2004 roku. Johnny był założycielem jednego z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszego zespołu w historii punk rocka. Założony w 1974 roku w Nowym Jorku. Ciekawa jest historia nazwy i nazwisk członków grupy, którzy nie byli ze sobą w żaden sposób spokrewnieni, to nie Kelly Family. Nazwiska Ramone jako pierwszy używał… Poul McCartney. Podczas szczytowego okresu grupy The Beatles (którą uwielbiam, swoją drogą) podczas prywatnych podróży używał właśnie nazwiska Paul Ramone. Od niego przejął je Douglas Colvin od teraz znany jako Dee Dee Ramone (pierwszy wokalista, a później do 1989 roku basista zespołu). Po nim pozostali przyjęli to nazwisko, no i nazwę dla zespołu.
Ciekawą sprawą, że zespół pomimo swojej kultowości i ważności dla światowej sceny muzycznej (nie tylko dla punk rocka) nigdy nie odniósł światowego sukcesu na miarę największych zespołów, a na pewno nie osiągnęli kasowego takiego jaki powinni. Jedynie jedna ich płyta nie osiągnęła statusu złotej płyty (Mania zawierająca największe przeboje). Ciekaw jest też to, że ich najbardziej (moim zdaniem) znany numer „Blitzkrieg Bop” nigdy nie znalazł się na liście Billboard.
Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że nagrali dużo zajebistych numerów, że w czasie królowania hipisów poszli pod prąd tworząc coś innego. Najważniejsze, że mocno wpłynęli na młodego chłopaka z Chicago, który na początku lat dziewięćdziesiątych został wokalistą Pearl Jam. No i najważniejszy jest przekaz tej grupy i niech on stanie się dla wszystkich mottem na ciężkie chwile: „HEY! HO! LET’S GO!”
Panu zmarło się już kilka lat temu, bo w 2004 roku. Johnny był założycielem jednego z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszego zespołu w historii punk rocka. Założony w 1974 roku w Nowym Jorku. Ciekawa jest historia nazwy i nazwisk członków grupy, którzy nie byli ze sobą w żaden sposób spokrewnieni, to nie Kelly Family. Nazwiska Ramone jako pierwszy używał… Poul McCartney. Podczas szczytowego okresu grupy The Beatles (którą uwielbiam, swoją drogą) podczas prywatnych podróży używał właśnie nazwiska Paul Ramone. Od niego przejął je Douglas Colvin od teraz znany jako Dee Dee Ramone (pierwszy wokalista, a później do 1989 roku basista zespołu). Po nim pozostali przyjęli to nazwisko, no i nazwę dla zespołu.
Ciekawą sprawą, że zespół pomimo swojej kultowości i ważności dla światowej sceny muzycznej (nie tylko dla punk rocka) nigdy nie odniósł światowego sukcesu na miarę największych zespołów, a na pewno nie osiągnęli kasowego takiego jaki powinni. Jedynie jedna ich płyta nie osiągnęła statusu złotej płyty (Mania zawierająca największe przeboje). Ciekaw jest też to, że ich najbardziej (moim zdaniem) znany numer „Blitzkrieg Bop” nigdy nie znalazł się na liście Billboard.
Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że nagrali dużo zajebistych numerów, że w czasie królowania hipisów poszli pod prąd tworząc coś innego. Najważniejsze, że mocno wpłynęli na młodego chłopaka z Chicago, który na początku lat dziewięćdziesiątych został wokalistą Pearl Jam. No i najważniejszy jest przekaz tej grupy i niech on stanie się dla wszystkich mottem na ciężkie chwile: „HEY! HO! LET’S GO!”
środa, 13 kwietnia 2011
Wywiad z Litzą
Pod tym linkiem znajdziecie bardzo ciekawy wywiad z Litzą, ex-gitarzystą m.in. Acid Drinkers i Flapjack. Polecam!
wtorek, 12 kwietnia 2011
... straight to nowhere
Czasami zastanawiam się czy ja, człowiek słuchający muzyki w sposób rzekomo niezależny od aktualnych trendów, też jestem mimowolnie urabiany przez mainstreamowy rynek muzyczny. Nie słucham radia, czasem tylko Antyradio. Nie oglądam kanałów muzycznych w TV - poza wypadami do pizzerii, gdzie też staram się siadać tyłem do telewizora (żeby mi się nie cofało, bo pizzy szkoda). Jeśli odwiedzam portale muzyczne, to przeglądam je w taki sposób, jakbym miał w umyśle wbudowany antyspam - wyszukuję wzrokiem interesujące mnie słowa kluczowe, a resztę ignoruję. A mimo to odnoszę wrażenie, że popkultura bezlitośnie wpływa na mój gust i pogląd na muzykę. I nie tylko mój.
Przenieśmy się w czasie do połowy lat 80. Czy ktoś sobie wyobraża, żeby ówcześni fani Metaliki słuchali Madonny? To tak jakby dzisiaj ktoś wyszedł z koncertu Decapitated i puścił sobie w domu Dodę do poduszki. Niewyobrażalne.
Ale czasy się zmieniają. Ja się nie krzywię, gdy słyszę "Like A Virgin" albo "Papa Don't Preach". Rozmawiając czasem z kumplami słuchającymi podobnej muzyki co ja również słyszę, że Madonna z tamtego okresu jest strawna. No to jak to, czyżbyśmy byli mniej hardkorowi niż metalowcy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat? Chyba niekoniecznie. Moja teoria jest następująca: muzyka, ponieważ musi się rozwijać, idzie w stronę ekstremów - metal jest coraz cięższy, ostrzejszy, bardziej "zły". A pop? Ekstremalnie kiczowaty i tandetny.
To jest jak nieustannie rozszerzające się koło. W środku wpisujemy dobrą muzykę, a im bliżej brzegu, tym większy szmelc. W latach osiemdziesiątych koło miało promień o długości x i ówczesna Madonna była blisko brzegu. Teraz koło się powiększyło, promień zwiększył się do 10x. "Like A Virgin" jest stosunkowo blisko środka, a na obrzeżach naszego koła mamy muzykę tak gównianą, że 30 lat temu nie istniało nic podobnego nawet jako koszmar albo kiepski dowcip.
Jeśli już jesteśmy przy Madonnie - w "Papa Don't Preach" śpiewa o swoim chłopaku m.in. tak:
Daddy daddy if you could only see
How good he's been treating me
You'd give us a blessing right now
'Cos we are in love
Wyobrażacie sobie, żeby teraz jakaś gwiazda popu coś takiego zaśpiewała? Przecież zostałaby zabita śmiechem. Dziewczyna, którą obchodzi coś zdanie ojca? ZAŚCIANEK! Oj, zmieniają się czasy... Nie wątpię, że piosenki Madonny zarówno wtedy jak i dziś były produktem "inżynierii muzycznej", ale tym bardziej uderza jak bardzo zmieniła się nasza obyczajowość.
Żeby nie opierać się na jednym przykładzie i to tak rozciągniętym w czasie, pójdę dalej. Wszyscy kojarzymy Britney Spears. Do świata popkultury wdarła się chyba przede wszystkim utworem "Oops I did it again". Szmira nie z tej ziemi, ale taka "pozornie niegroźna". A kiedy słyszę jej nowe nagrania w moim mózgu zapala się czerwona lampka i rozlega się dźwięk syreny, bo oto słyszę numer, który po prostu ogłupia. Normalnie inwazja kosmitów, przypomina się film "They Live!".
OK, wystarczy gadania o muzycznym szmaciarstwie. Teraz proponuję się znowu cofnąć w czasie, do roku 1982. Wtedy to na pierwsze miejsce billboardu (USA, Australia i UK!) wspiął się numer "Come On Eileen" zespołu Dexy's Midnight Runners.
Zwróćcie uwagę, że nie jest to muzyka banalna. Zmienia się tu tempo, zmienia się klucz, mamy naleciałości folku.
Powiedzmy jednak, że w świadomości przeciętnego słuchacza Dexy's Midnight Runners jest zespołem jednego utworu. Takim tytułem na pewno nie można jednak obrazić formacji Queen, TOTO, INXS i Michaela Jacksona, którzy byli na przełomie lat 80 i 90 na ustach wszystkich. I w moim odczuciu była to naprawdę dobra muzyka, zresztą chyba mało kto by z tym polemizował. W latach 90 na listach przebojów królował pocieszny Mr President z numerem "Coco Jambo", Loft z "Mallorca", Ace Of Base "All That She Wants" i takie tam pioseneczki, później były Spice Girls. 10 lat temu myśłałem, że to była odmóżdżająca muzyka, ale wielkie wytwórnie płytowe wkrótce mnie znokautowały, przygotowały szarokomórczane ludobójstwo... Wszystko czym raczą nas Katy Perry i Lady Gaga skutecznie zachęcają mnie, żeby pizzę jeść w domowym zaciszu.
Konkludując: choć styczność z popkulturą staram się ograniczać do minimum, to jestem urabiany przez media. W obliczu nowości muzyka, którą kiedyś uważałem za totalne dno teraz wydaje mi się strawna w umiarkowanych ilościach.
Żeby jednak nie kończyć takim negatywnym akcentem, to muszę zwrócić uwagę na coś, co jest w naszych czasach bardzo pozytywne: Internet, który ma spory udział w promowaniu różnych Dodów, Gagów i innych produktów marketingu, za pośrednictwem takich serwisów jak YouTube czy MySpace dają możliwość odkrywania niezależnych, młodych i ambitnych wykonawców. Przed wypływającą z radia i TV falą dziadostwa możemy się bronić słuchając dobrej muzyki, którą coraz trudniej promować tradycyjnymi sposobami.
Przenieśmy się w czasie do połowy lat 80. Czy ktoś sobie wyobraża, żeby ówcześni fani Metaliki słuchali Madonny? To tak jakby dzisiaj ktoś wyszedł z koncertu Decapitated i puścił sobie w domu Dodę do poduszki. Niewyobrażalne.
Ale czasy się zmieniają. Ja się nie krzywię, gdy słyszę "Like A Virgin" albo "Papa Don't Preach". Rozmawiając czasem z kumplami słuchającymi podobnej muzyki co ja również słyszę, że Madonna z tamtego okresu jest strawna. No to jak to, czyżbyśmy byli mniej hardkorowi niż metalowcy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat? Chyba niekoniecznie. Moja teoria jest następująca: muzyka, ponieważ musi się rozwijać, idzie w stronę ekstremów - metal jest coraz cięższy, ostrzejszy, bardziej "zły". A pop? Ekstremalnie kiczowaty i tandetny.
To jest jak nieustannie rozszerzające się koło. W środku wpisujemy dobrą muzykę, a im bliżej brzegu, tym większy szmelc. W latach osiemdziesiątych koło miało promień o długości x i ówczesna Madonna była blisko brzegu. Teraz koło się powiększyło, promień zwiększył się do 10x. "Like A Virgin" jest stosunkowo blisko środka, a na obrzeżach naszego koła mamy muzykę tak gównianą, że 30 lat temu nie istniało nic podobnego nawet jako koszmar albo kiepski dowcip.
Jeśli już jesteśmy przy Madonnie - w "Papa Don't Preach" śpiewa o swoim chłopaku m.in. tak:
Daddy daddy if you could only see
How good he's been treating me
You'd give us a blessing right now
'Cos we are in love
Wyobrażacie sobie, żeby teraz jakaś gwiazda popu coś takiego zaśpiewała? Przecież zostałaby zabita śmiechem. Dziewczyna, którą obchodzi coś zdanie ojca? ZAŚCIANEK! Oj, zmieniają się czasy... Nie wątpię, że piosenki Madonny zarówno wtedy jak i dziś były produktem "inżynierii muzycznej", ale tym bardziej uderza jak bardzo zmieniła się nasza obyczajowość.
Żeby nie opierać się na jednym przykładzie i to tak rozciągniętym w czasie, pójdę dalej. Wszyscy kojarzymy Britney Spears. Do świata popkultury wdarła się chyba przede wszystkim utworem "Oops I did it again". Szmira nie z tej ziemi, ale taka "pozornie niegroźna". A kiedy słyszę jej nowe nagrania w moim mózgu zapala się czerwona lampka i rozlega się dźwięk syreny, bo oto słyszę numer, który po prostu ogłupia. Normalnie inwazja kosmitów, przypomina się film "They Live!".
OK, wystarczy gadania o muzycznym szmaciarstwie. Teraz proponuję się znowu cofnąć w czasie, do roku 1982. Wtedy to na pierwsze miejsce billboardu (USA, Australia i UK!) wspiął się numer "Come On Eileen" zespołu Dexy's Midnight Runners.
Zwróćcie uwagę, że nie jest to muzyka banalna. Zmienia się tu tempo, zmienia się klucz, mamy naleciałości folku.
Powiedzmy jednak, że w świadomości przeciętnego słuchacza Dexy's Midnight Runners jest zespołem jednego utworu. Takim tytułem na pewno nie można jednak obrazić formacji Queen, TOTO, INXS i Michaela Jacksona, którzy byli na przełomie lat 80 i 90 na ustach wszystkich. I w moim odczuciu była to naprawdę dobra muzyka, zresztą chyba mało kto by z tym polemizował. W latach 90 na listach przebojów królował pocieszny Mr President z numerem "Coco Jambo", Loft z "Mallorca", Ace Of Base "All That She Wants" i takie tam pioseneczki, później były Spice Girls. 10 lat temu myśłałem, że to była odmóżdżająca muzyka, ale wielkie wytwórnie płytowe wkrótce mnie znokautowały, przygotowały szarokomórczane ludobójstwo... Wszystko czym raczą nas Katy Perry i Lady Gaga skutecznie zachęcają mnie, żeby pizzę jeść w domowym zaciszu.
Konkludując: choć styczność z popkulturą staram się ograniczać do minimum, to jestem urabiany przez media. W obliczu nowości muzyka, którą kiedyś uważałem za totalne dno teraz wydaje mi się strawna w umiarkowanych ilościach.
Żeby jednak nie kończyć takim negatywnym akcentem, to muszę zwrócić uwagę na coś, co jest w naszych czasach bardzo pozytywne: Internet, który ma spory udział w promowaniu różnych Dodów, Gagów i innych produktów marketingu, za pośrednictwem takich serwisów jak YouTube czy MySpace dają możliwość odkrywania niezależnych, młodych i ambitnych wykonawców. Przed wypływającą z radia i TV falą dziadostwa możemy się bronić słuchając dobrej muzyki, którą coraz trudniej promować tradycyjnymi sposobami.
środa, 6 kwietnia 2011
Zmarł Scott Columbus
Psia mać, blog zmienia się trochę w słup z nekrologami, ale nie mogę przemilczeć faktu, że przedwczoraj, 04.04.2011 zmarł Scott Columbus, wieloletni perkusista Manowar. Scott miał 54 lata, przyczyna jego śmierci nie jest na razie znana.
Z Manowar nagrał prawie wszystkie albumy tej grupy, wyjątkami są Battle Hymns i The Triumph Of Steel.
Manowar to formacja, która na stałe zapisała się w historii heavy metalu. Wizerunek mają śmieszny, ale muzyce nigdy niczego nie brakowało. Na swoim koncie mają wiele świetnych numerów, muzykami też są naprawdę dobrymi, Eric Adams śpiewa fantastycznie, a solówki Rossa Friedmana są niezapomniane.
R.I.P. Scott [*]
Z Manowar nagrał prawie wszystkie albumy tej grupy, wyjątkami są Battle Hymns i The Triumph Of Steel.
Manowar to formacja, która na stałe zapisała się w historii heavy metalu. Wizerunek mają śmieszny, ale muzyce nigdy niczego nie brakowało. Na swoim koncie mają wiele świetnych numerów, muzykami też są naprawdę dobrymi, Eric Adams śpiewa fantastycznie, a solówki Rossa Friedmana są niezapomniane.
R.I.P. Scott [*]
wtorek, 5 kwietnia 2011
Layne Staley (22.08.1967 + 05.04.2002)
9 lat temu umarła jedna z najbardziej inspirujących, ale też tragicznych postaci w historii rocka. Oby dane nam jeszcze było w odległej przyszłości podziwiać muzyków podobnego formatu.
środa, 30 marca 2011
Baranku Boży, który grzeszysz za resztę świata...
Wielkich zespołów jest coraz mniej, nagrywa się coraz rzadziej przełomowe albumy. Umierają takie legendy jak Layne Staley, Ronnie James Dio, Gary Moore - a ich miejsca nie zajmują nowi muzycy, zdolni przejąć chorągiew z ich zimnych palców i wyruszyć na odsiecz młodym, urodzonym w getcie pieprzonego kiczu odbiorcom.
Stosunkowo niedawno światło dzienne ujrzał tribute album poświęcony Iron Maiden - "Maiden Heaven". Obecni tam są starzy wyjadacze, tacy jak Metallica i Dream Theater, ale są też młode zespoły. Ekhem.... Jakby to powiedzieć, poziom nagrań jednych i drugich dzielą lata świetlne. "Hallowed Be Thy Name" w wykonaniu Machine Head ścina z nóg, fajnie brzmi "Remember Tommorow" Metaliki, ale np. "The Trooper" i "Flash Of The Blade" zostały dosłownie sprofanowane. Z "młodzieży" w dobrym świetle pokazali się panowie z Ghostlines z ciekawą aranżacją "Brave New World" i Gallows z brawurowym wykonaniem "Wrathchild". Generalnie jednak po przesłuchaniu albumu zadałem sobie pytanie: "co jest, ku**a, czy u męskiej populacji spada produkcja testosteronu?!".
Tjaa...
Ale sobie ulżyłem... Pozrzędziłem, powznosiłem ręce do niebios, polamentowałem. Prawda jest jednak taka, że z nowościami nie jestem na bieżąco. To co słyszałem to szajs (z kilkoma wyjątkami), ale na pewno można znaleźć prawdziwe talenty wśród młodych muzyków. Oby tylko ktoś ich chciał promować...
Jest pewien zespół który daje mi nadzieję, że nie wszystko stracone. Mowa o Lamb Of God. Panowie mają na koncie pięć albumów, debiut przypada na rok 2000, więc Lamb of God nie jest wcale tak młodym zespołem, ale umownie przyjmijmy tą dwójkę na początku jako nową erę, nowe pokolenie. Moim ulubionym krążkiem tej formacji jest "Ashes Of The Wake" z 2004 roku.
Już po pierwszych 10 sekundach otwierającego numeru ("Laid To Rest") wiemy, że mamy do czynienia z dziełem na najwyższym poziomie. Ja po usłyszeniu riffu wchodzącego w szóstej sekundzie zbierałem szczękę z podłogi. I na jednym riffie, czy jednym utworze zabawa się nie kończy. Od pierwszej do ostatniej nuty nie ma na tej płycie miejsca na nudę. Panowie z Lamb Of God serwują nam ostrą jazdę bez trzymanki, gitary są ostre i precyzyjne niczym skalpel. Płyta jest tak energiczna, że przywodzi na myśl dokonania Slayera. Przy czym LoG to tylko lekko opancerzony Humvee niszczący umysł dostarczając do niego oddział Rangersów, a Slayer to czołg który napier***a na wprost po fałdach mózgowych jak po krzakach, okopach, minach, murach itd., równając z ziemią wszysko co napotka na swojej drodze. Ale to tylko taka dygresja...
Wracając do "Ashes Of The Wake", to jak już wspomniałem, jest to album energiczny, równy i świetnie wyprodukowany. Wprawdzie mógłbym ponarzekać na to, że np. o istnieniu basisty dowiadujemy się dopiero po obejrzeniu jakiegoś teledysku, ale to już taki rodzaj muzyki - riffy są tu tak gęste i ciężkie, że nie ma miejsca na subtelności (no dobra, w "Break You" i "Ashes Of The Wake" cośtam pod spodem mruczy, więc chyba basik jest...).
Chcę jeszcze zwrócić uwagę na to, co robi perkusista. Bardzo mnie się podoba gra pana Chrisa Adlera. Przykładem niech będzie wstęp do powyższego "Hourglass" (mój ulubiony numer na płcyie) - jest gęsto, na podwójnej stopie jest trochę mieszania, ale bicie w werbel jest mocne, konsekwentne i brutalne - zupełnie jakby na naciągu widniała podobizna kochanka pani Adler. I to świetnie pasuje do ogólnej koncepcji tej muzyki - na tyle skomplikowanej by nie być banalną, ale jednocześnie na tyle prostej żeby w złamanych metrach i biciach "na i" nie stracić nic ze swojej agresywności.
A więc nie wszystko stracone, Przyjacielu. Nagrywa się jeszcze muzykę, która sprawia, że masz ochotę zaj**ać pierwszej osobie, która akurat nawinie się pod rękę.
Stosunkowo niedawno światło dzienne ujrzał tribute album poświęcony Iron Maiden - "Maiden Heaven". Obecni tam są starzy wyjadacze, tacy jak Metallica i Dream Theater, ale są też młode zespoły. Ekhem.... Jakby to powiedzieć, poziom nagrań jednych i drugich dzielą lata świetlne. "Hallowed Be Thy Name" w wykonaniu Machine Head ścina z nóg, fajnie brzmi "Remember Tommorow" Metaliki, ale np. "The Trooper" i "Flash Of The Blade" zostały dosłownie sprofanowane. Z "młodzieży" w dobrym świetle pokazali się panowie z Ghostlines z ciekawą aranżacją "Brave New World" i Gallows z brawurowym wykonaniem "Wrathchild". Generalnie jednak po przesłuchaniu albumu zadałem sobie pytanie: "co jest, ku**a, czy u męskiej populacji spada produkcja testosteronu?!".
Tjaa...
Ale sobie ulżyłem... Pozrzędziłem, powznosiłem ręce do niebios, polamentowałem. Prawda jest jednak taka, że z nowościami nie jestem na bieżąco. To co słyszałem to szajs (z kilkoma wyjątkami), ale na pewno można znaleźć prawdziwe talenty wśród młodych muzyków. Oby tylko ktoś ich chciał promować...
Jest pewien zespół który daje mi nadzieję, że nie wszystko stracone. Mowa o Lamb Of God. Panowie mają na koncie pięć albumów, debiut przypada na rok 2000, więc Lamb of God nie jest wcale tak młodym zespołem, ale umownie przyjmijmy tą dwójkę na początku jako nową erę, nowe pokolenie. Moim ulubionym krążkiem tej formacji jest "Ashes Of The Wake" z 2004 roku.
Już po pierwszych 10 sekundach otwierającego numeru ("Laid To Rest") wiemy, że mamy do czynienia z dziełem na najwyższym poziomie. Ja po usłyszeniu riffu wchodzącego w szóstej sekundzie zbierałem szczękę z podłogi. I na jednym riffie, czy jednym utworze zabawa się nie kończy. Od pierwszej do ostatniej nuty nie ma na tej płycie miejsca na nudę. Panowie z Lamb Of God serwują nam ostrą jazdę bez trzymanki, gitary są ostre i precyzyjne niczym skalpel. Płyta jest tak energiczna, że przywodzi na myśl dokonania Slayera. Przy czym LoG to tylko lekko opancerzony Humvee niszczący umysł dostarczając do niego oddział Rangersów, a Slayer to czołg który napier***a na wprost po fałdach mózgowych jak po krzakach, okopach, minach, murach itd., równając z ziemią wszysko co napotka na swojej drodze. Ale to tylko taka dygresja...
Wracając do "Ashes Of The Wake", to jak już wspomniałem, jest to album energiczny, równy i świetnie wyprodukowany. Wprawdzie mógłbym ponarzekać na to, że np. o istnieniu basisty dowiadujemy się dopiero po obejrzeniu jakiegoś teledysku, ale to już taki rodzaj muzyki - riffy są tu tak gęste i ciężkie, że nie ma miejsca na subtelności (no dobra, w "Break You" i "Ashes Of The Wake" cośtam pod spodem mruczy, więc chyba basik jest...).
Chcę jeszcze zwrócić uwagę na to, co robi perkusista. Bardzo mnie się podoba gra pana Chrisa Adlera. Przykładem niech będzie wstęp do powyższego "Hourglass" (mój ulubiony numer na płcyie) - jest gęsto, na podwójnej stopie jest trochę mieszania, ale bicie w werbel jest mocne, konsekwentne i brutalne - zupełnie jakby na naciągu widniała podobizna kochanka pani Adler. I to świetnie pasuje do ogólnej koncepcji tej muzyki - na tyle skomplikowanej by nie być banalną, ale jednocześnie na tyle prostej żeby w złamanych metrach i biciach "na i" nie stracić nic ze swojej agresywności.
A więc nie wszystko stracone, Przyjacielu. Nagrywa się jeszcze muzykę, która sprawia, że masz ochotę zaj**ać pierwszej osobie, która akurat nawinie się pod rękę.
czwartek, 24 marca 2011
Fallout (muzyczne perełki z gier komputerowych - cz. 2)

Żar leje się z nieba, żar wylewa się przez szczelinę w pękniętej osłonie reaktora atomowego, żar bije od gorącej jeszcze lufy karabinu... A bryła lodu w żołądku, mimo otaczającego piekła, nie chce stopnieć.
Co jakiś czas nachodzi mnie nostalgia i wspominam grę komputerową Fallout z takim rozrzewnieniem, jak starsze pokolenie wspomina MŚ w piłce nożnej z 1974 roku i z jakim za 15 lat będziemy zapewne wspominać karierę Adama Małysza.
Kiedy pierwszy raz zagrałem w ten kultowy produkt miałem może z 15 lat. Jego klimat zmiótł mnie z powierzchni Ziemi. Resztki cywilizacji próbującej pozbierać się po katastrofie, postnuklearne pustkowia pełne zmutowanych zwierząt (i ludzi też, jak się później okazało) - to wszystko działało na moją psychikę tak silnie, jakby spadło na nią kowadło. Atmosfera była tak gęsta i lepka, że można było odnieść wrażenie, iż zrosi monitor komputera. Gigantyczna w tym zasługa skomponowanej przez Marka Morgana ścieżki dźwiękowej.
Muzyka w pierwszych dwóch częściach Fallouta jest wzorowa. Nie narzuca się, nie wychodzi na pierwszy plan, ale genialnie buduje atmosferę. Niektóre ścieżki, jak powyższa, brzmią wręcz upiornie, potępieńczo, nieuchronnie zaszczepiają w umyśle słuchacza niepokój.
Jak to ambient - nie ma tu klasycznego szkieletu muzycznego, jest to coś znacznie bardziej ulotnego i nienamacalnego, coś co jest fragmentem otoczenia, niczym powietrze albo elektryczność. Dzięki temu właśnie fantastycznie i jakby niezauważalnie integruje się z miejscem, z wydarzeniami, z uczuciami.

W oddali widać sterczące kikuty, ruiny wielkiego miasta. Zwęglony symbol upadku ludzkiej rasy. Smagany piaskowymi burzami, niczym szkielet wędrowca, który z wycieńczenia padł w trakcie zuchwałej wędrówki.
Jeśli to co mówię do Was nie przemawia i nie do końca rozumiecie o co w tym chodzi, to proponuję taki eksperyment: zgrajcie tą muzykę na telefon/empetrójkę i idźcie na spacer, najlepiej w jakieś wyraziste miejsce typu obszary postindustrialne, jakieś targowisko, miejskie peryferia. Ten rodzaj muzyki w niesamowity sposób potrafi wpływać na postrzeganie otoczenia.
piątek, 18 marca 2011
dwa udane eksperymenty
W ostatnim tygodniu przeprowadziłem dwa udane eksperymenty...
Pierwszy eksperyment polegał na tym, że w obecnym mieszkaniu nie mam piekarnika, ale za to mam prodiż...(już jest dobrze,nie?) No i, że tak powiem chciałem sobie odgrzać jedzenie w prodiżu...no i odgrzałem :) Zrobiłem tylko jeden błąd, nagrzaną do miliarda stopni pokrywę położyłem na desce zrobionej z tworzywa sztucznego...Tak więc podczas próby podniesienia pokrywy od prodiża podniosła się również stopiona deska do cięcia szynki, sera, ogórka i miodu...ALE!!! Wielkim zaskoczeniem w sumie nie było dla mnie odizolowanie się pojedynczych włókiem celulozowych, poprostu zaszała odwrotna reakcja do utwardzania tworzywa...

Drugi eksperyment polegał na tym, że po obiedzie w Freszpojncie (polecam kanapkę Viva Espana za 9,90 zł, ale w tym pod Cepelią bo na Smyku nie dają sosu za dużo) postanowiłem jak to ostatnio co miesiąc przejść się do Empiku w celu zakupienia jakiegoś ZNANEGO MI już krążka, no bo przecież nie da się uchronić od miażdżacego piractwa obecnie w sieci...I tak sobie pomyślałem, że czemu zawsze kupuję płyty, które już znam? Gdzie te czasy kiedy jako szczyl mama kupiła mi kasetę Iry "Live" z której znałem tylko "Mój Dom" za sprawą 30 ton a później okazało się, że na płycie jest jeszcze kilkanaście świetnych/lepszych utworów? Miła niespodzianka? Miła jak cholera...No to co robię? Dzwonię do człowieka, którego personaliów nie sprzedam bo stracę bębniarza, a na chwilę obecną nie znam lepszego...no dobra nie znam ich za wielu :) A może to bębniarz straci mnie?!?!?!? Ok...dzwonię do bębniazra i mówię tak:
"Jestem w Empiku, chcę kupić płytę, ale taką której nie słyszałem, i która według Ciebie jest zajebista, co kupić?
Po kilku uderzeniach metronomu odpowiada:
"Kup nową Brodkę, albo nie Smolika nowego...o i jeszcze 2 pierwsze płyty Archive są zajebiste"
A że pierwsze skojarzenie jest najlepsze to co...PORACHUJĘ KOŚCI!!!!!!!!!
Powiem wam tak...Monika bombę odpaliła konkretną. Po latach dziwnej jak na tą Panią muzyki kreowanej przez obcych jej osobowości producentom dostajemy coś co w jej duszy gra...Poza tym jestem w bardzo ale to bardzo dużym szoku. Wiedziałem, że jest dobrą wokalistką ale nie wiedziałem, że aż tak...to w jaki sposób wyciąga refren w utworze "Krzyżówka Dnia" kończąc każdy wers pięknym tremolo wokalnym sprawia, że krwawią uszy ale w ten miły jakże sposób. Dalej wcale nie jest gorzej, a może nawet wręcz przeciwnie. Brodka bawi się stylami, wrzuca sobie trombity,sromity i bobity w dowolnej konfiguracji, a to wszystko brzmi i głaszcze bębenki. Dotknij, uszczyp, ugryź, pośliń mus z Twoich ust...Piękne w tej płycie jest to, że teksty są trudne do zapamiętania. Nie ma oklepanych zagrywek, które wpadają w ucho i sprawiają, że znasz pół utworu po jednym przesłuchaniu. Mamy tu do czynienia z niesamowitą zabawą słów dzięki której czujemy się uczestnikami plątaniny pozytywu i emocji, czyli pozytywych emocji...yyy...warzywa i bulion...warzylion...tia...Świetna płyta, taka szczera i profesjonalna i taka pocieszna...płakać przy niej nie będziecie na pewno. Mistrz płyty stylowo i wokalnie to K.O...
"Walczą we mnie lwy, walczy zgraja psów,
Moje myśli dziś jak po linie chód,
Widzę słońca dwa, jak rozpoznać mam
Gdzie prawdziwy a gdzie odbity blask?"
I świetne "Kropki Kreski", bardzo klimatyczne w przyspieszonym rytmie serca wybrzmiewające...
Płyta ma tylko jedną bardzo poważną wadę...JEST ZA KRÓTKA!!!!!!!!!!!!! 35 minut i 6 sekund to dla mnie trochę za mało, na takie czasy może sobie pozwolić Moja Adrenalina gdzie nawałnica dźwięków zabija już niektórych po 10 minutach, a nawet szybciej...Nie to żebym coś zarzucał, ale tak dobrze się tego słucha, że aż szkoda schodzić z chmurki po tak krótkim czasie. Właśnie o Mojej Adrenalinie napisano, że chłopakom poprostu się chce...
Monice też się chce...i to bardzo...
Pierwszy eksperyment polegał na tym, że w obecnym mieszkaniu nie mam piekarnika, ale za to mam prodiż...(już jest dobrze,nie?) No i, że tak powiem chciałem sobie odgrzać jedzenie w prodiżu...no i odgrzałem :) Zrobiłem tylko jeden błąd, nagrzaną do miliarda stopni pokrywę położyłem na desce zrobionej z tworzywa sztucznego...Tak więc podczas próby podniesienia pokrywy od prodiża podniosła się również stopiona deska do cięcia szynki, sera, ogórka i miodu...ALE!!! Wielkim zaskoczeniem w sumie nie było dla mnie odizolowanie się pojedynczych włókiem celulozowych, poprostu zaszała odwrotna reakcja do utwardzania tworzywa...

Drugi eksperyment polegał na tym, że po obiedzie w Freszpojncie (polecam kanapkę Viva Espana za 9,90 zł, ale w tym pod Cepelią bo na Smyku nie dają sosu za dużo) postanowiłem jak to ostatnio co miesiąc przejść się do Empiku w celu zakupienia jakiegoś ZNANEGO MI już krążka, no bo przecież nie da się uchronić od miażdżacego piractwa obecnie w sieci...I tak sobie pomyślałem, że czemu zawsze kupuję płyty, które już znam? Gdzie te czasy kiedy jako szczyl mama kupiła mi kasetę Iry "Live" z której znałem tylko "Mój Dom" za sprawą 30 ton a później okazało się, że na płycie jest jeszcze kilkanaście świetnych/lepszych utworów? Miła niespodzianka? Miła jak cholera...No to co robię? Dzwonię do człowieka, którego personaliów nie sprzedam bo stracę bębniarza, a na chwilę obecną nie znam lepszego...no dobra nie znam ich za wielu :) A może to bębniarz straci mnie?!?!?!? Ok...dzwonię do bębniazra i mówię tak:
"Jestem w Empiku, chcę kupić płytę, ale taką której nie słyszałem, i która według Ciebie jest zajebista, co kupić?
Po kilku uderzeniach metronomu odpowiada:
"Kup nową Brodkę, albo nie Smolika nowego...o i jeszcze 2 pierwsze płyty Archive są zajebiste"
A że pierwsze skojarzenie jest najlepsze to co...PORACHUJĘ KOŚCI!!!!!!!!!
Powiem wam tak...Monika bombę odpaliła konkretną. Po latach dziwnej jak na tą Panią muzyki kreowanej przez obcych jej osobowości producentom dostajemy coś co w jej duszy gra...Poza tym jestem w bardzo ale to bardzo dużym szoku. Wiedziałem, że jest dobrą wokalistką ale nie wiedziałem, że aż tak...to w jaki sposób wyciąga refren w utworze "Krzyżówka Dnia" kończąc każdy wers pięknym tremolo wokalnym sprawia, że krwawią uszy ale w ten miły jakże sposób. Dalej wcale nie jest gorzej, a może nawet wręcz przeciwnie. Brodka bawi się stylami, wrzuca sobie trombity,sromity i bobity w dowolnej konfiguracji, a to wszystko brzmi i głaszcze bębenki. Dotknij, uszczyp, ugryź, pośliń mus z Twoich ust...Piękne w tej płycie jest to, że teksty są trudne do zapamiętania. Nie ma oklepanych zagrywek, które wpadają w ucho i sprawiają, że znasz pół utworu po jednym przesłuchaniu. Mamy tu do czynienia z niesamowitą zabawą słów dzięki której czujemy się uczestnikami plątaniny pozytywu i emocji, czyli pozytywych emocji...yyy...warzywa i bulion...warzylion...tia...Świetna płyta, taka szczera i profesjonalna i taka pocieszna...płakać przy niej nie będziecie na pewno. Mistrz płyty stylowo i wokalnie to K.O...
"Walczą we mnie lwy, walczy zgraja psów,
Moje myśli dziś jak po linie chód,
Widzę słońca dwa, jak rozpoznać mam
Gdzie prawdziwy a gdzie odbity blask?"
I świetne "Kropki Kreski", bardzo klimatyczne w przyspieszonym rytmie serca wybrzmiewające...
Płyta ma tylko jedną bardzo poważną wadę...JEST ZA KRÓTKA!!!!!!!!!!!!! 35 minut i 6 sekund to dla mnie trochę za mało, na takie czasy może sobie pozwolić Moja Adrenalina gdzie nawałnica dźwięków zabija już niektórych po 10 minutach, a nawet szybciej...Nie to żebym coś zarzucał, ale tak dobrze się tego słucha, że aż szkoda schodzić z chmurki po tak krótkim czasie. Właśnie o Mojej Adrenalinie napisano, że chłopakom poprostu się chce...
Monice też się chce...i to bardzo...
poniedziałek, 7 marca 2011
Faza przyjemnego dźwięku
Zanim mi minie faza Sweet Noise postanowiłem napisać kilka słów odnośnie tej polskiej metalowej kapeli...Pewnie obecnie jak ktoś słyszy nazwę Sweet Noise automatycznie widzi Peję lub Edytę Górniak śpiewającą z nimi w duecie, tandemie, fjuturingu czy innym szajsie...A były czasy gdy zespół ten przeżywał lata rozkwitu nowoczesnego metalowgo brzmienia w Polsce, a było to w 1996 roku gdy ukazała się płyta Ghetto...każdy kto rozumie idee nowoczesnego brzmienia wie, że Sweet Noise był prekursorem tego gatunku w naszym kraju. Przed "Ghetto" był "Respect" który jednak nie zrobił tak dużego sukcesu komercyjnego jak "Ghetto". Niewątpliwie na przód wyłania się utwór "Bruk" z powyższej płyty. Riffy, którymi nie powstydziłaby się żadna zachodnia w tamtym czasie kapela, a sama koncepcja i brzmienie nawiązuje trochę do Slayera właśnie z okresu lat '90. Minusem płyty jest to, że utwory polskojęzyczne przeplatane są z anglojęzycznymi. Moim zdaniem płyty tracą swoje przesłanie przez ten dość duży mankament. Glaca jest wokalistą z bardzo dobrą dykcją, bez problemu rozumiemy każde słowo i takim wokalistom zawsze jest ciężko odnaleźć się w konwencji UK/US. Wystarczy posłuchać Comy Excess...Ekhm no tak...sorry guys ale jedyną kapelą która przez milion już lat daje sobie z tym radę lepiej niż w ojczystym języku jest Acid Drinkers (nie wspominam o Vaderze i Behemocie bo to inna półka brzmieniowa). No niestety zazwyczaj jest tak, że utwór śpiewany po angielsku przewijam chyba, że pojawi się jakiś mięsisty riff jak np. w refrenie utworu "Shock". Ale oczywiście to wszystko to kwestia gustu, komuś na pewno bardziej się spodoba konwencja obcojęzyczna, to nie podlega dyskusji bo niewątpliwie jakiś tam akcent Glaca ma...Później był "Koniec Wieku", który otwiera niesamowity wręcz, z bardzo mocnym przesłaniem religijno-kulturowym utwór "W Imię Boga". Blisko wschodnie rytmy nadają tej płycie dodatkowego klimatu, czujemy się trochę jak na wojnie, widzimy jej okrutny obraz, "...widziałem jak biją leżącego, jak zabijają ludzi w biały dzień...widziałem jak syn zabijał matkę...jak zabijają...W IMIĘ BOGA" Ajjjj aż ciary się pojawiają. Naprawdę chyba najlepszy utwór SN razem z wcześniej wspomnianym "Bruk". Polecam baaaardzo gorąco obydwie pozycje bo to niewątpliwie inny Sweet Noise niż ten który znamy z "Czasu Ludzi Cienia" o którym niechce mi się pisać bo poprostu w porównaniu do poprzedników jest słaby...ale to co dobre na szczęście przetrwało...
Sex, drugs and... stardom.
Bon Jovi to zespół, który budzi w rockowym/metalowym światku bardzo ambiwalentne uczucia. Jedni ich kochają za wpadające w ucho melodie, chrypę Johna Bongiovi'ego i gitarę Richie'ego Sambory. Inni ich nienawidzą za trochę komercyjny, pudel metalowy wizerunek i fakt, że dużą część ich publiki stanowią zakochane w wokaliście nastolatki. Bruce Dickinson nawet przerwał kiedyś ich występ po którymś z kolei bisie na festiwalu w Donington, dziękując zespołowi za przybycie i zapraszając ich na następną edycję.
Bon Jovi ma taki styl - niby rockowy, ale przygładzony. John Bongiovi jest po prostu przeciwieństwem Johnny'ego Rottena - zawsze dobrze ubrany, przystojny, o gwiazdorskiej manierze. Czy to komercyjne podejście do muzyki? "Komercja" to w muzyce bardzo śliskie pojęcie, więc wolałbym unikać takich osądów. Mnie jednak ten image razi, przykładowo ten klip:
Sorry Winnetou, ale to jego (był epitat - ciach! - nie ma epitetu) przemówienie na początku psuje cały nastrój...
Ja Bon Jovi poznałem w okolicach roku 2000, kiedy wydali płytę "Crush". Promowały ją trzy (jeśli mnie pamięć nie myli) single - "It's My Life", "Say It Isnt' So" i "One Wild Night". Płyta odniosła ogromny sukces komercyjny, promowana była m.in. w MTV (dość znamienne). W tamtych czasach była to dla mnie fajna płyta. Teraz, kiedy słucham niektórych numerów po latach, odnoszę wrażenie że to jest popowy zespół udający tylko, że gra rock. Obejrzyjcie teledysk do "One Wild Night". No żenada, mili państwo, takie rzeczy nie przystoją szanującym się rockmanom... Dalszych dokonań zespołu nie znam, ponoć na kolejnych trasach i płytach zarobili krocie i wygrali dużo nagród, ale, jak już kiedyś mówiłem, te wszystkie Grammy i inne statuetki to sobie można, za przeproszeniem, wsadzić. A kasa? Kasę zarabia się na sprzedaży płyt, a nie nagrywaniu dobrej muzyki. Coraz rzadziej jedno jest z drugim tożsame.
Wracając do dorobku artystycznego grupy: mają sporo fajnych, porywających, rockowych numerów jak np. "Bad Medicine", "You Give Love A Bad Name", są moje ulubione, "kowbojskie" "Blaze Of Glory" i "Wanted Dead Or Alive", ale są też takie utwory jak "Always" czy "Bed Of Roses" - ładne, jak na kapelę hard rockową aż za ładne. W.A.S.P. ze swoim "The Idol" udowodnili, że glam rockowy zespół może nagrać ładną, ale nie "pipkowatą" balladę (przy czym W.A.S.P. należy uznać za "metal-endowy" obszar glamu, jeśli w ogóle). Nawet "Don't Know What You've Got 'Til It's Gone" zespołu Cinderella nie budzi u mnie tak mieszanych odczuć jak to, co zdarza się spłodzić panom z Bon Jovi.
Może właśnie na tym polega ich siła, że umieją trafić nie tylko do fanów ostrych brzmień, ale też "typowych radiosłuchaczy"?
Na koniec numer, który mimo wszystko lubię - za luz totalny:
Bon Jovi ma taki styl - niby rockowy, ale przygładzony. John Bongiovi jest po prostu przeciwieństwem Johnny'ego Rottena - zawsze dobrze ubrany, przystojny, o gwiazdorskiej manierze. Czy to komercyjne podejście do muzyki? "Komercja" to w muzyce bardzo śliskie pojęcie, więc wolałbym unikać takich osądów. Mnie jednak ten image razi, przykładowo ten klip:
Sorry Winnetou, ale to jego (był epitat - ciach! - nie ma epitetu) przemówienie na początku psuje cały nastrój...
Ja Bon Jovi poznałem w okolicach roku 2000, kiedy wydali płytę "Crush". Promowały ją trzy (jeśli mnie pamięć nie myli) single - "It's My Life", "Say It Isnt' So" i "One Wild Night". Płyta odniosła ogromny sukces komercyjny, promowana była m.in. w MTV (dość znamienne). W tamtych czasach była to dla mnie fajna płyta. Teraz, kiedy słucham niektórych numerów po latach, odnoszę wrażenie że to jest popowy zespół udający tylko, że gra rock. Obejrzyjcie teledysk do "One Wild Night". No żenada, mili państwo, takie rzeczy nie przystoją szanującym się rockmanom... Dalszych dokonań zespołu nie znam, ponoć na kolejnych trasach i płytach zarobili krocie i wygrali dużo nagród, ale, jak już kiedyś mówiłem, te wszystkie Grammy i inne statuetki to sobie można, za przeproszeniem, wsadzić. A kasa? Kasę zarabia się na sprzedaży płyt, a nie nagrywaniu dobrej muzyki. Coraz rzadziej jedno jest z drugim tożsame.
Wracając do dorobku artystycznego grupy: mają sporo fajnych, porywających, rockowych numerów jak np. "Bad Medicine", "You Give Love A Bad Name", są moje ulubione, "kowbojskie" "Blaze Of Glory" i "Wanted Dead Or Alive", ale są też takie utwory jak "Always" czy "Bed Of Roses" - ładne, jak na kapelę hard rockową aż za ładne. W.A.S.P. ze swoim "The Idol" udowodnili, że glam rockowy zespół może nagrać ładną, ale nie "pipkowatą" balladę (przy czym W.A.S.P. należy uznać za "metal-endowy" obszar glamu, jeśli w ogóle). Nawet "Don't Know What You've Got 'Til It's Gone" zespołu Cinderella nie budzi u mnie tak mieszanych odczuć jak to, co zdarza się spłodzić panom z Bon Jovi.
Może właśnie na tym polega ich siła, że umieją trafić nie tylko do fanów ostrych brzmień, ale też "typowych radiosłuchaczy"?
Na koniec numer, który mimo wszystko lubię - za luz totalny:
środa, 2 marca 2011
Ele... k***a ,co?!
Niektórzy z Was zapewne kojarzą zespół Eläkeläiset, znany w pewnych kręgach szerzej jako Humpa. Ponieważ nie potrafię wymówić tej pierwszej nazwy, a i przeczytać ją trudno, posługiwał się będę nazwą, że tak powiem, "zwyczajową" - jednak pisaną poprawnie, czyli Humppa.
Na początku rozróżnijmy pojęcia: humppa jest stylem muzycznym. Wywodzi się z Finalandii, co można poznać po języku podobnym zupełnie do żadnego innego. Opis samej muzyki sobie daruję. Równie dobrze mógłbym opisywać wizytę w Disneylandzie - wyprodukowałbym kilka akapitów, a specyficznego klimatu i tak nie uchwycę. Lepiej po prostu posłuchać, od pierwszych taktów będzie wiadomo o co w tym wszystkim chodzi.
Eläkeläiset jest zespołem grającym muzykę humppa, podejrzewam, że najpopularniejszym reprezentantem gatunku. Chyba żaden inny zespół grający humppa nie grał konceru w Polsce, prawda? Poprawcie mnie jeśli się mylę.
Dla nas ciekawe jest to, że inspiracją dla nich są największe przeboje rockowe, co z pewnością jest przyczyną ich popularności. Słuchając Humppy zabawa pt. "Jaka to melodia" nabiera zupełnie nowego wymiaru. Są covery dość oczywiste, np. "Breaking The Law" Judas Priest, czy "Smells Like Teen Spirit" Nirvany, ale czasami naprawdę trzeba się nagłowić, żeby skojarzyć znajomo brzmiące dźwięki ze sztandarowym utworem, dajmy na to, Led Zeppelin.
Nie będę Wam dalej psuł zabawy i nie podam kolejnych tytułów. Na zachętę podrzucę tylko swoje dwa ulubione "covery".
Ja już wiem kto będzie grał na moim weselu... ;)
P.S. Na wikipedii napisane jest tak: "Koncerty panowie z Eläkeläiset grają najczęściej w stanie nietrzeźwym, płyty również nagrywają po pijanemu (za wyjątkiem jednej - uznawanej przez fanów za najgorszą)."
Czy potrzebny jest tu komentarz? =]
Na początku rozróżnijmy pojęcia: humppa jest stylem muzycznym. Wywodzi się z Finalandii, co można poznać po języku podobnym zupełnie do żadnego innego. Opis samej muzyki sobie daruję. Równie dobrze mógłbym opisywać wizytę w Disneylandzie - wyprodukowałbym kilka akapitów, a specyficznego klimatu i tak nie uchwycę. Lepiej po prostu posłuchać, od pierwszych taktów będzie wiadomo o co w tym wszystkim chodzi.
Eläkeläiset jest zespołem grającym muzykę humppa, podejrzewam, że najpopularniejszym reprezentantem gatunku. Chyba żaden inny zespół grający humppa nie grał konceru w Polsce, prawda? Poprawcie mnie jeśli się mylę.
Dla nas ciekawe jest to, że inspiracją dla nich są największe przeboje rockowe, co z pewnością jest przyczyną ich popularności. Słuchając Humppy zabawa pt. "Jaka to melodia" nabiera zupełnie nowego wymiaru. Są covery dość oczywiste, np. "Breaking The Law" Judas Priest, czy "Smells Like Teen Spirit" Nirvany, ale czasami naprawdę trzeba się nagłowić, żeby skojarzyć znajomo brzmiące dźwięki ze sztandarowym utworem, dajmy na to, Led Zeppelin.
Nie będę Wam dalej psuł zabawy i nie podam kolejnych tytułów. Na zachętę podrzucę tylko swoje dwa ulubione "covery".
Ja już wiem kto będzie grał na moim weselu... ;)
P.S. Na wikipedii napisane jest tak: "Koncerty panowie z Eläkeläiset grają najczęściej w stanie nietrzeźwym, płyty również nagrywają po pijanemu (za wyjątkiem jednej - uznawanej przez fanów za najgorszą)."
Czy potrzebny jest tu komentarz? =]
niedziela, 27 lutego 2011
...a w Krakowie...byłem raz...
Tak, aż głupio się przyznać, ale w Krakowie byłem tylko raz w życiu...Przejeżdżałem milion razy, ale żeby się zatrzymać, pozwiedzać...tylko raz i to w podstawówce. Pamiętam najbardziej McDonalda...wiem...żal...No ale dzięki niektórym muzykom mam ochotę jak najszybciej udać się na dworzec PKP, zakupić bilet i zobaczyć czy naprawdę na Brackiej pada deszcz...Ok, już pewnie większość z was rozszyfrowała o kim i o jakim utworze mowa. Nie jest dla mnie Pan Grzegorz Turnau idolem, ale ten utwór, jak i wiele innych jest niesamowity pod każdym względem. Tekstowo, muzycznie, aranż, brzmienie, instrumenty, klimat ogólny...kawał dobrej muzyki z nie tak odległych lat, a Pan Grzegorz cały czas ma się dobrze i nagrywa dalej z tego co wiem. Chwała mu za to bo kawał historii muzycznej już za nim...Dobra, słuchajcie jedziemy do Krakowa na Bracką koniecznie jak najszybciej!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Ale uwaga...bez rozłożonego parasola w duszy może się nie obejść...
czwartek, 24 lutego 2011
środa, 23 lutego 2011
Steak, rare, please.
Przyjaciele, doszedłem dziś do wniosku, że w mojej diecie muzycznej zaczęło ostatnio zdecydowanie brakować mięsa. Spożywałem spore ilości Simona & Garfunkela, Jethro Tull, czasem na przystawkę Elvisa albo coś z własnego ogródka: Budkę Suflera, Marka Grechutę, Krzyśka Ścierańskiego.
Po tym szokującym spostrzeżeniu, w obawie przed duchową anemią, przewertowałem w myślach swoją muzyczną kartę dań i postanowiłem wrzucić na ruszt klasyka: Judas Priest i ich "Painkiller".
Prawda, że wyraziste? Mięsiste riffy posypane obficie pikantnymi flażoletami, wszystko podlane świetną solówką Glenna Tiptona.
Ta potrawa bywa pomijana kiedy rozmawia się o kuchni Roba Halforda i jego kolegów. Niektórzy za największe klasyki panów z Birmingham uznają "British Steel" i "Screaming For Vengeance", pewnie dlatego, że lata osiemdziesiąte generalnie były najlepsze dla zespołów serwujących ciężkie potrawy.
Jeśli ktoś pragnący poznać bliżej Judas Priest zasugerował się powyższymi opiniami, a "Painkiller" pominął, to popełnił duży błąd, bo ta kapela na żadnej wcześniejszej ani późniejszej płycie nie daje takiego czadu. W zasadzie nie ma tu niczego odkrywczego, nawet jak na rok 1990, kiedy album wydano, ale to jest po prostu solidny kawał heavy metalu w mistrzowskim wykonaniu - i dlatego to zawsze będzie dla mnie jeden z największych klasyków gatunku, do którego zawsze chętnie wracam.
W sierpniu Judasi przyjeżdżają do Polski i grają na Metal Hammer Festival. Kto jedzie ze mną? :)
A wieczorem idę na miasto i szukam nowych knajp - trzeba poszerzać horyzonty. :)
Po tym szokującym spostrzeżeniu, w obawie przed duchową anemią, przewertowałem w myślach swoją muzyczną kartę dań i postanowiłem wrzucić na ruszt klasyka: Judas Priest i ich "Painkiller".
Prawda, że wyraziste? Mięsiste riffy posypane obficie pikantnymi flażoletami, wszystko podlane świetną solówką Glenna Tiptona.
Ta potrawa bywa pomijana kiedy rozmawia się o kuchni Roba Halforda i jego kolegów. Niektórzy za największe klasyki panów z Birmingham uznają "British Steel" i "Screaming For Vengeance", pewnie dlatego, że lata osiemdziesiąte generalnie były najlepsze dla zespołów serwujących ciężkie potrawy.
Jeśli ktoś pragnący poznać bliżej Judas Priest zasugerował się powyższymi opiniami, a "Painkiller" pominął, to popełnił duży błąd, bo ta kapela na żadnej wcześniejszej ani późniejszej płycie nie daje takiego czadu. W zasadzie nie ma tu niczego odkrywczego, nawet jak na rok 1990, kiedy album wydano, ale to jest po prostu solidny kawał heavy metalu w mistrzowskim wykonaniu - i dlatego to zawsze będzie dla mnie jeden z największych klasyków gatunku, do którego zawsze chętnie wracam.
W sierpniu Judasi przyjeżdżają do Polski i grają na Metal Hammer Festival. Kto jedzie ze mną? :)
A wieczorem idę na miasto i szukam nowych knajp - trzeba poszerzać horyzonty. :)
poniedziałek, 21 lutego 2011
kontrolowany chaos
Korzystając z tego, że wirus grypy nie oszczędził również mnie postanowiłem zmęczone nim szare komórki poruszyć choć na chwilę i przybliżyć tym co jeszcze nie znają niesamowitą Polską formację, która obecnie powraca po wieloletniej przerwie na scenę. Mowa o Mojej Adrenalinie...i teraz pytanie...czy kiedykolwiek słyszałeś takie brzmienie? Są tacy co porównują MA do zespołów typu Meshuggah, Dillinger Escape Plan czy też Into The Moat. EEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE czerwone światło...podobne jedynie może być metrum na 89797987 / 2332423423 i tyle...Moja Adrenalina stanowi dla mnie odrębny wręcz styl. Muzycznie jest to rzecz niesamowita, niespotykana, poprostu chłopakom się chce...Kapelę poznałem w jej latach świetności, niedługo po wydaniu płyty Nietoleruję - Biję w 2004 roku. POwaliła mnie, zmiotła mnie wtedy z ziemii, założylem słuchawki na uszy i się zakochałem, miłość od pierwszego słuchania...matematyczna dokładność każdego z utworów wręcz miażdzy, a jeśli jeszcze dodatkowo wyobrazisz sobie jak gitarzysta gra np. "Reakcyjny Knebel" czy "Czas Nie Sprzyja Filantropii" dochodzi dodatkowe zdumienie, że coś takiego w ogóle ma miejsce. Nie ma tu przestrzeni na standardy, ograne riffy i coś co już gdzieś kiedyś słyszeliśmy...NIE!!!! To jest świeżość jakiej często nie doświadczasz, to jest energia jakiej Ci brak, to kontrolowany chaos w dysfuncyjnej otchłani industrialnej polifonii dźwięków, to jest właśnie MOJA ADRENALINA!!!!!!!!!!!!
środa, 16 lutego 2011
Rankingi, nagrody, cóżeście warte....
W tym roku Grammy Award w kategorii "Best Metal Performance" za utwór "El Dorado" dostali panowie Iron Maiden.
To ciekawe, że ten zespół z ponad 35 letnią tradycją został nagrodzony za prawdopodobnie najgorszy singiel w swojej historii (ex aequo z "Women In Uniform").
Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że wszystkie te nagrody, rankingi, plebiscyty nie są warte funta kłaków.
P.S. Wybór "El Dorado" jako pierwszego singla promującego "The Final Frontier" też jest dla mnie zagadkowym posunięciem...
To ciekawe, że ten zespół z ponad 35 letnią tradycją został nagrodzony za prawdopodobnie najgorszy singiel w swojej historii (ex aequo z "Women In Uniform").
Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, że wszystkie te nagrody, rankingi, plebiscyty nie są warte funta kłaków.
P.S. Wybór "El Dorado" jako pierwszego singla promującego "The Final Frontier" też jest dla mnie zagadkowym posunięciem...
wtorek, 15 lutego 2011
The Black Album
Jadąc ostatnio samochodem przesłuchałem sobie chyba najsłynniejszy album metalowy wszechczasów, czyli "Metallicę", lub częściej "Black Album" oczywistej formacji. Jakoś nigdy nie mogłem się do niego przekonać, ale pomyślałem sobie, że coś musi być na rzeczy, skoro sprzedał się w takim nakładzie i zrobił z wielkiego zespołu metalowego wielki zespół rockowy (rozumiejąc metal jako podzbiór rocka). Więc zarzuciłem Czarny Album jeszcze raz, by sprawdzić "what's all the fuss about"...
Zaczyna się dobrze, wręcz znakomicie - od kipiącego energią "Enter Sandman". Na YT jest taka seria "Classic Albums", w której słynni artyści rockowi wspominają nagrania swoich najlepszych płyt. Jest również Black Album, a w filmie Kirk Hammet prezentuje pierwotną wersję głównego motywu z "Enter Sandman". Posłuchajcie - uzmysłowi to Wam, jak mała zmiana w aranżacji może zrobić z niezłego riffu coś, co wwierci Wam się w duszę i sprawi, że krzesła zaczną Was parzyć w tyłki, a podłoga w stopy.
Drugim utworem na płycie jest "Sad But True", z genialnym, superciężkim riffem. Innymi perełkami na tym nagraniu są dla mnie "Wherever I May Roam", "The Unforgiven", "Nothing Else Matters" i ... tyle. W mojej skromnej opinii jest to krążek rażąco nierówny - mamy arydzieło w postaci wspomnianego "Nothing Else Matters", są świetne numery jak np. "Enter Sandman", ale są też kawałki o których pewnie wielu z nas nigdy by nie usłyszało, gdyby nie nagrał ich zespół o tak wielkiej nazwie - choćby "Don't Tread On Me" i "Through The Never".
Szkoda, że minęły już czasy, kiedy wytwórnie płytowe chciały publikować LP'ki trzydziesto- czy czterdziestominutowe. Taki "Black Album" zyskałby dużo na spójności i ogólnej jakości gdyby ogarniczyć go do sześciu - siedmiu kawałków stojących na poziomie, do jakiego przyzwyczaiła nas Metallica na poprzednich płytach. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc takie rzeczy wkładam kij w mrowisko, bo zaraz pojawią się głosy, że można przecież przełączyć kawałki, które się nie podobają... Ale wyobraźcie sobie, że Michałowi Aniołowi we śnie objawił się Wielki Ptak z "Ulicy Sezamkowej" i artysta postanowił go namalować na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. A przewodnik na wycieczce mówi Wam, że jak się Wam nie podoba, to po prostu udawajcie, że go tam nie ma...
Być może jestem banalny w swoich poglądach, ale jest to dla mnie taki trochę album z pogranicza "dobrej" i "złej" Metalliki.
Dobra Metalika, to ta "surowa", napędzana przez Larsa, Jamesa i alkohol. To były czasy prawdziwie rock and rollowego podejścia do grania i to słychać na płytach i tym bardziej na koncertach.
Od Black Albumu do ekipy dołączył producent Bob Rock, mający ogromny wpływ na to, co i jak zespół nagrywał. Brzmienie stało się głębsze, ale trochę łagodniejsze, co możnaby jeszcze uznać za plus. Słuchając "...And Justice For All" momentami zastanawiam się, czy oni tak grają czy to membrana mi w głośniku pękła.
Natomiast za poważny mankament Czarnego muszę uznać barbarzyńskie uproszczenie kompozycji w stosunku do poprzednich krążków. Choć ta zmiana wypłynęła ponoć od samego duetu J & L. Być może zespół padł ofiarą własnego sukcesu - styl zapoczątkowany na "Ride The Lightning" i doskonalony na następnych nagraniach został doprowadzony do perfekcji i członkowie kapeli czuli, że muszą z tego miejsc gdzieś się ruszyć.
Dla mnie w 1991 roku zaczyna się Metallica wielka, ale nie mająca już tej zadziorności i szaleńczości co wcześniej. Ten album rozpoczął, a przynajmniej rozpędził ich przemianę z kapeli o garażowym feelingu w światowego giganta.
Werdykt: Czarny Album to bardzo dobre nagranie, ale od tego zespołu zawsze oczekuję czegoś więcej. Czegoś, co rzuci mnie na kolana. Tutaj tak nie jest. Dla mnie kwintesencją Metaliki pozostają "Master Of Puppets" i "...And Justice For All". Amen.
P.S. W 1984 roku "zespół" Spinal Tap wpadł na pomysł z calusieńką czarną okładką. Wtedy był to żart, a 7 lat później ta idea została wykorzystana przy albumie będącym kamieniem milowym w historii muzyki rozrywkowej. Life is a rollercoaster, my friends... :)
Zaczyna się dobrze, wręcz znakomicie - od kipiącego energią "Enter Sandman". Na YT jest taka seria "Classic Albums", w której słynni artyści rockowi wspominają nagrania swoich najlepszych płyt. Jest również Black Album, a w filmie Kirk Hammet prezentuje pierwotną wersję głównego motywu z "Enter Sandman". Posłuchajcie - uzmysłowi to Wam, jak mała zmiana w aranżacji może zrobić z niezłego riffu coś, co wwierci Wam się w duszę i sprawi, że krzesła zaczną Was parzyć w tyłki, a podłoga w stopy.
Drugim utworem na płycie jest "Sad But True", z genialnym, superciężkim riffem. Innymi perełkami na tym nagraniu są dla mnie "Wherever I May Roam", "The Unforgiven", "Nothing Else Matters" i ... tyle. W mojej skromnej opinii jest to krążek rażąco nierówny - mamy arydzieło w postaci wspomnianego "Nothing Else Matters", są świetne numery jak np. "Enter Sandman", ale są też kawałki o których pewnie wielu z nas nigdy by nie usłyszało, gdyby nie nagrał ich zespół o tak wielkiej nazwie - choćby "Don't Tread On Me" i "Through The Never".
Szkoda, że minęły już czasy, kiedy wytwórnie płytowe chciały publikować LP'ki trzydziesto- czy czterdziestominutowe. Taki "Black Album" zyskałby dużo na spójności i ogólnej jakości gdyby ogarniczyć go do sześciu - siedmiu kawałków stojących na poziomie, do jakiego przyzwyczaiła nas Metallica na poprzednich płytach. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc takie rzeczy wkładam kij w mrowisko, bo zaraz pojawią się głosy, że można przecież przełączyć kawałki, które się nie podobają... Ale wyobraźcie sobie, że Michałowi Aniołowi we śnie objawił się Wielki Ptak z "Ulicy Sezamkowej" i artysta postanowił go namalować na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. A przewodnik na wycieczce mówi Wam, że jak się Wam nie podoba, to po prostu udawajcie, że go tam nie ma...
Być może jestem banalny w swoich poglądach, ale jest to dla mnie taki trochę album z pogranicza "dobrej" i "złej" Metalliki.
Dobra Metalika, to ta "surowa", napędzana przez Larsa, Jamesa i alkohol. To były czasy prawdziwie rock and rollowego podejścia do grania i to słychać na płytach i tym bardziej na koncertach.
Od Black Albumu do ekipy dołączył producent Bob Rock, mający ogromny wpływ na to, co i jak zespół nagrywał. Brzmienie stało się głębsze, ale trochę łagodniejsze, co możnaby jeszcze uznać za plus. Słuchając "...And Justice For All" momentami zastanawiam się, czy oni tak grają czy to membrana mi w głośniku pękła.
Natomiast za poważny mankament Czarnego muszę uznać barbarzyńskie uproszczenie kompozycji w stosunku do poprzednich krążków. Choć ta zmiana wypłynęła ponoć od samego duetu J & L. Być może zespół padł ofiarą własnego sukcesu - styl zapoczątkowany na "Ride The Lightning" i doskonalony na następnych nagraniach został doprowadzony do perfekcji i członkowie kapeli czuli, że muszą z tego miejsc gdzieś się ruszyć.
Dla mnie w 1991 roku zaczyna się Metallica wielka, ale nie mająca już tej zadziorności i szaleńczości co wcześniej. Ten album rozpoczął, a przynajmniej rozpędził ich przemianę z kapeli o garażowym feelingu w światowego giganta.
Werdykt: Czarny Album to bardzo dobre nagranie, ale od tego zespołu zawsze oczekuję czegoś więcej. Czegoś, co rzuci mnie na kolana. Tutaj tak nie jest. Dla mnie kwintesencją Metaliki pozostają "Master Of Puppets" i "...And Justice For All". Amen.
P.S. W 1984 roku "zespół" Spinal Tap wpadł na pomysł z calusieńką czarną okładką. Wtedy był to żart, a 7 lat później ta idea została wykorzystana przy albumie będącym kamieniem milowym w historii muzyki rozrywkowej. Life is a rollercoaster, my friends... :)
niedziela, 13 lutego 2011
"And I wonder... still I wonder who'll stop the rain"
Ostatnio wyczytałem gdzieś, że ten piękny utwór formacji Creedence Clearwater Revival jest protest song'iem przeciwko użyciu przez Amerykanów broni chemicznej w Wietnamie. Zaprzągłem do pracy wyszukiwarkę internetową, żeby dowiedzieć się na ten temat cosik więcej. Generalnie twierdzi się, że tytułowy deszcz, to Agent Orange.
Pod kryptonimem Agent Orange krył się herbicyd tęczowy (odmiana pestycydu), którym Amerykanie spryskiwali dżunglę i obszary rolnicze w Wietnamie. Cele były oczywiste: po pierwsze odciąć Vietkong od dostaw żywności, po drugie przerzedzić dżunglę, aby można było wykryć nieprzyjaciela z powietrza.
Jak łatwo się domyśleć, skutki tych działan były, i do dzisiaj są, opłakane. Substancja ta nie tylko zwiększyła prawdopodobieństwo zachorowania na raka zarówno u Wietnamczyków jak i Amerykańskich weteranów, ale prowadziła również do makabrycznych deformacji noworodków na skażonych obszarach. Zdjęcia łatwo znaleźć w Internecie - jeśli ktoś ma mocne nerwy to może poszukać, na pewno umocni swoje stanowisko w kwestii stosowania broni chemicznej...
poniedziałek, 7 lutego 2011
Gary Moore (1952 + 2011)
Gary Moore nie żyje... Był moim bohaterem, jednym z absolutnych wirtuozów gitary. Potrafił improwizować jak mało kto wśród gitarzystów rockowych, a każdy uderzony przez niego dźwięk się liczył - w jego solówkach nie było niczego przypadkowego.
To był jeden z tych artystów, których mogłeś nie kojarzyć z imienia i nazwiska, ale nie mogłeś nie znać jego utworów - choćby "Still Got The Blues" albo "Parisienne Walkways".
Numerem, który pierwszy przychodzi mi na myśl kiedy słyszę nazwisko Moore'a, jest "Empty Rooms". To była jedna z moich ulubionych balladek rockowych, tylko nieliczne utwory tak do mnie przemawiają. Poniżej - tylko solo z jakiegoś nagrania live, ale warto odsłuchać wersji studyjnej.
W tym kawałku od razu słychać, że napisał go Irlandczyk.
Nightwish nagrał zupełnie sensowny cover tej piosenki.
Na koniec utwór, którego miałem nie wrzucać, bo i tak każdy go zna... Ale to solo... to po prostu trzeba usłyszeć.
To był jeden z tych artystów, których mogłeś nie kojarzyć z imienia i nazwiska, ale nie mogłeś nie znać jego utworów - choćby "Still Got The Blues" albo "Parisienne Walkways".
Numerem, który pierwszy przychodzi mi na myśl kiedy słyszę nazwisko Moore'a, jest "Empty Rooms". To była jedna z moich ulubionych balladek rockowych, tylko nieliczne utwory tak do mnie przemawiają. Poniżej - tylko solo z jakiegoś nagrania live, ale warto odsłuchać wersji studyjnej.
W tym kawałku od razu słychać, że napisał go Irlandczyk.
Nightwish nagrał zupełnie sensowny cover tej piosenki.
Na koniec utwór, którego miałem nie wrzucać, bo i tak każdy go zna... Ale to solo... to po prostu trzeba usłyszeć.
sobota, 5 lutego 2011
NIEDOCENIONE - część 2
Jakiś dłuższy czas temu zapoczątkowałem coś takiego jak NIEDOCENIONE utwory, płyty etc. Dzisiaj czas na drugą pozycję z tego cyklu...
Pewnie sporo ludzi zdziwi się, że napiszę dziś o odnoszących obecnie ogromny sukces Kings Of Leon...Niedocenieni przeze mnie na początku dzisiaj powracają do łask. Dlaczego odrzuciłem ich początkowo? Szczerze...bo było ich wszędzie za dużo. Co chwilę Kings Of Leon, każdy się "podniecał" utworem "Closer"...ja jakoś nie widziałem w tym nic specjalnego. Każde radio, portal muzyczny...Kings Of Leon to...Kings Of Leon tamto...Nabrałem antypatii do tej grupy, wydawali mi się okrutnie komercyjni...JEDNAKŻE...ich sukces oraz to, że są wszędzie nie wynika z tego, że są pchani przez kogoś ku sławie. Wynika to z bardzo prostego faktu...są bardzo dobrzy w tym co robią, naprawdę dobrzy. Do tego stopnia, że Wielka Brytania przekonała się o ich kunszcie muzycznym, a rodowici amerykanie postawili na nich krzyżyk (oczywiście poza paroma osobowościami takimi jak Eddie Vedder czy Bob Dylan). Wydaje mi się, że podstawą jest mimo wszystko barwa głosu wokalisty KOL. Przejmująca, ujmująca, budząca niepokój, tajemnicza, to jest właśnie to co kręci obecnie milionowe rzesze grzeszników. Utwory takie jak "Use Somebody", "Manhattan" czy "Notion" przenoszą nas w inny świat. Takiej muzyki świetnie słucha się na słuchawkach bo jest w niej ogromna przestrzeń i emocjonalność, która będąc bliżej naszego narządu słuchu daje potężniejsze odczucie bliskości ze stanem jaki prezentuje grupa. Polecam całą płytę Only By The Night z 2008 roku, ma niesamowity klimat poparty zarówno muzycznie jak i tekstowo. Reszty dyskografii nie analizowałem, ale słyszałem, że jest dobra, na pewno prześledzę i Wy też powinniście...
Pewnie sporo ludzi zdziwi się, że napiszę dziś o odnoszących obecnie ogromny sukces Kings Of Leon...Niedocenieni przeze mnie na początku dzisiaj powracają do łask. Dlaczego odrzuciłem ich początkowo? Szczerze...bo było ich wszędzie za dużo. Co chwilę Kings Of Leon, każdy się "podniecał" utworem "Closer"...ja jakoś nie widziałem w tym nic specjalnego. Każde radio, portal muzyczny...Kings Of Leon to...Kings Of Leon tamto...Nabrałem antypatii do tej grupy, wydawali mi się okrutnie komercyjni...JEDNAKŻE...ich sukces oraz to, że są wszędzie nie wynika z tego, że są pchani przez kogoś ku sławie. Wynika to z bardzo prostego faktu...są bardzo dobrzy w tym co robią, naprawdę dobrzy. Do tego stopnia, że Wielka Brytania przekonała się o ich kunszcie muzycznym, a rodowici amerykanie postawili na nich krzyżyk (oczywiście poza paroma osobowościami takimi jak Eddie Vedder czy Bob Dylan). Wydaje mi się, że podstawą jest mimo wszystko barwa głosu wokalisty KOL. Przejmująca, ujmująca, budząca niepokój, tajemnicza, to jest właśnie to co kręci obecnie milionowe rzesze grzeszników. Utwory takie jak "Use Somebody", "Manhattan" czy "Notion" przenoszą nas w inny świat. Takiej muzyki świetnie słucha się na słuchawkach bo jest w niej ogromna przestrzeń i emocjonalność, która będąc bliżej naszego narządu słuchu daje potężniejsze odczucie bliskości ze stanem jaki prezentuje grupa. Polecam całą płytę Only By The Night z 2008 roku, ma niesamowity klimat poparty zarówno muzycznie jak i tekstowo. Reszty dyskografii nie analizowałem, ale słyszałem, że jest dobra, na pewno prześledzę i Wy też powinniście...
poniedziałek, 24 stycznia 2011
Flashbacks Of A Fool
Wydarzyło się to dawno, dawno temu, kiedy do inwestycji w Polsce nie dopłacała jeszcze Unia Europejska, a Andrzej Lepper miał kilkuprocentowe poparcie jako kandydat na prezydenta. W maleńkiej mieścinie, która żyła swoim tempem, powstała formacja o nazwie Heaven & Hell (inspiracje płytą Black Sabbath oczywiste). Czterech chłopców rozpoczęło przygodę, która, choć krótka, owocna była w doświadczenia i pozostała do dzisiaj fajnym wspomnieniem z okresu dorastania. Dobrze zgrywali się pod względem muzycznym - mieli podobne gusta, choć to był taki wiek, w którym równie łatwo dostrzega się różnice, co podobieństwa. Początki, jak to zazwyczaj bywa, polegały na coverowaniu swoich ulubionych kapel. AC/DC, Metallica, Iron Maiden, Judas Priest - to był pokarm, który spożywali częściej, niż chleb z piekarni pana Jurczaka i Top Chipsy z Biedronki.
Próby odbywały się raz w tygodniu w Piwnicy Rockowej w lokalnym Domu Kultury. Klimat tego miejsca znać i rozumieć (i przede wszystkim kochać) może tylko ten, kto tam grał. Zwłaszcza tych parę dobrych lat temu, kiedy nowy naciąg do centrali czy wymiana spalonego głośnika w trzydziestoletnim combo Peavey'a były wszystkim, o co można było prosić. I z takimi właśnie trywialnymi problemami zmagali się nasi bohaterowie: jak nastroić gitarę, żeby nie rozstroiła się w połowie pierwszego kawałka, w co pałker ma stukać zamiast werbla i hi-hatu (bo tych po prostu nie było), w którym sklepie kupić piwo bez dowodu osobistego i tak dalej. Brak wokalisty był bolączką wielu zespołów jakie kiedykolwiek grały w naszej Śpiącej Mieścinie (niestety nazwa Miasto Zadumy jest już zastrzeżona). Heaven & Hell nigdy wokalisty się nie dorobił.
Granie zaczęło się od "Highway To Hell" wspomnianego AC/DC. Ten kawałek był wałkowany od pierwszej do ostatniej próby zespołu. Później było coraz ambitniej, od "Taking The Queen" Bruce'a Dickinsona, poprzez "For Whom The Bell Tolls" Metalliki, aż po "Afraid To Shoot Strangers" Iron Maiden.
Koncerty były dwa. Wcześniej jednak doszło do przetasowania w składzie i zmienił się perkusista.
Pierwszy koncert odbył się jesienią 2003 na Muszli Koncertowej w Przysusze. Oto setlist:
- "The Wickerman" (Iron Maiden)
- "Children Of The Damned" (Iron Maiden)
- "For Whom The Bell Tolls" (Metallica)
Drugi raz Heaven & Hell pokazał się na koncercie WOŚP w 2004 roku. Zagrał takie oto kompozycje:
- "Be Quick Or Be Dead" (Iron Maiden)
- "For Whom The Bell Tolls" (Metallica)
- "Taking The Queen" (Bruce Dickinson)
- "Wrathchild" (Iron Maiden)
W planach było jeszcze wiele ciekawych numerów, np. "Children of the Grave" Sabbathów, "Cathedral Spiers" Judas Priest, czy "The Call Of Ktulu" Metaliki (ach, te szalone, młodzieńcze ambicje!). Wszystko jednak skończyło się nagle i bez wyraźnej przyczyny. A może po prostu nikt już jej nie pamięta? Nie powstała nigdy żadna kompozycja własna zespołu Heaven & Hell. Szkoda.
Do domów nie puszczę Was oczywiście bez muzycznego błogosławieństwa. W jego charakterze serwuję Wam prawdziwy rarytas: H & H wykonujący "For Whom The Bell Tolls" na koncercie WOŚP.
W tym miejscu pragnę podziękować Bestii za obróbkę tego nagrania w czasach, kiedy Heaven & Hell jeszcze istniał... i za pomoc w odnalezieniu go teraz. Intro i outro to jego dzieła, równie nieadekwatne do jego obecnych umiejętności jak obecna popularność wspomnianego Andrzeja L. do ówczesnej.
Lemmy Kilmister powiedział kiedyś, że najlepsze czasy w życiu to nie te, kiedy jesteś na szczycie sławy i grasz koncerty dla kilkudziesięciotysięcznych widowni, ale te, kiedy bujasz się z kumplami i grasz kawałki swoich idoli. Pewnie jest w tym dużo prawdy...
P.S. Tytuł posta jest jednocześnie tytułem filmu z Danielem Craigiem. Polecam obejrzeć, jest zupełnie strawny.
Próby odbywały się raz w tygodniu w Piwnicy Rockowej w lokalnym Domu Kultury. Klimat tego miejsca znać i rozumieć (i przede wszystkim kochać) może tylko ten, kto tam grał. Zwłaszcza tych parę dobrych lat temu, kiedy nowy naciąg do centrali czy wymiana spalonego głośnika w trzydziestoletnim combo Peavey'a były wszystkim, o co można było prosić. I z takimi właśnie trywialnymi problemami zmagali się nasi bohaterowie: jak nastroić gitarę, żeby nie rozstroiła się w połowie pierwszego kawałka, w co pałker ma stukać zamiast werbla i hi-hatu (bo tych po prostu nie było), w którym sklepie kupić piwo bez dowodu osobistego i tak dalej. Brak wokalisty był bolączką wielu zespołów jakie kiedykolwiek grały w naszej Śpiącej Mieścinie (niestety nazwa Miasto Zadumy jest już zastrzeżona). Heaven & Hell nigdy wokalisty się nie dorobił.
Granie zaczęło się od "Highway To Hell" wspomnianego AC/DC. Ten kawałek był wałkowany od pierwszej do ostatniej próby zespołu. Później było coraz ambitniej, od "Taking The Queen" Bruce'a Dickinsona, poprzez "For Whom The Bell Tolls" Metalliki, aż po "Afraid To Shoot Strangers" Iron Maiden.
Koncerty były dwa. Wcześniej jednak doszło do przetasowania w składzie i zmienił się perkusista.
Pierwszy koncert odbył się jesienią 2003 na Muszli Koncertowej w Przysusze. Oto setlist:
- "The Wickerman" (Iron Maiden)
- "Children Of The Damned" (Iron Maiden)
- "For Whom The Bell Tolls" (Metallica)
Drugi raz Heaven & Hell pokazał się na koncercie WOŚP w 2004 roku. Zagrał takie oto kompozycje:
- "Be Quick Or Be Dead" (Iron Maiden)
- "For Whom The Bell Tolls" (Metallica)
- "Taking The Queen" (Bruce Dickinson)
- "Wrathchild" (Iron Maiden)
W planach było jeszcze wiele ciekawych numerów, np. "Children of the Grave" Sabbathów, "Cathedral Spiers" Judas Priest, czy "The Call Of Ktulu" Metaliki (ach, te szalone, młodzieńcze ambicje!). Wszystko jednak skończyło się nagle i bez wyraźnej przyczyny. A może po prostu nikt już jej nie pamięta? Nie powstała nigdy żadna kompozycja własna zespołu Heaven & Hell. Szkoda.
Do domów nie puszczę Was oczywiście bez muzycznego błogosławieństwa. W jego charakterze serwuję Wam prawdziwy rarytas: H & H wykonujący "For Whom The Bell Tolls" na koncercie WOŚP.
W tym miejscu pragnę podziękować Bestii za obróbkę tego nagrania w czasach, kiedy Heaven & Hell jeszcze istniał... i za pomoc w odnalezieniu go teraz. Intro i outro to jego dzieła, równie nieadekwatne do jego obecnych umiejętności jak obecna popularność wspomnianego Andrzeja L. do ówczesnej.
Lemmy Kilmister powiedział kiedyś, że najlepsze czasy w życiu to nie te, kiedy jesteś na szczycie sławy i grasz koncerty dla kilkudziesięciotysięcznych widowni, ale te, kiedy bujasz się z kumplami i grasz kawałki swoich idoli. Pewnie jest w tym dużo prawdy...
P.S. Tytuł posta jest jednocześnie tytułem filmu z Danielem Craigiem. Polecam obejrzeć, jest zupełnie strawny.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)