wtorek, 28 grudnia 2010
quo vadis?
Pozdrowienia dla wszystkich, którym szlak pielgrzymi się dłuży.
Pozdrowienia dla wszystkich, dla których ten numer jest szczególny.
poniedziałek, 27 grudnia 2010
The Beast
Właśnie coś takiego mi się dzisiaj... nie przydarzyło. Ale w zamian przypomniałem sobie solową twórczość Paula "The Beast" Di'Anno. Zacząłem surfowanie po serwisie od "Doctor Doctor" UFO i link po linku dopłynąłem do tego utworu:
Nie słyszałem wcześniej tego kawałka, ale teraz od razu przypadł mi do gustu, ma fajny klimat.
Trochę jeszcze poprzeglądałem zasoby YouTube'a w kategorii "Paul Di'Anno" i znalazłem fajny cover "Living in America" Jamesa Browna.
Pamiętam, jak Paul grał kiedyś w Polsce i na koncert przyszło może ze 100 osób...
Bestia ma niesamowity głos i przeponę chyba ze stali, ale niestety bez Harrisa, który pisałby dla niego numery, jego twórczość nie wybija się ponad przeciętność. Gdyby trafił do lepszej kapeli, jego kariera mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej.
poniedziałek, 20 grudnia 2010
Bruce Dickinson (cz. 2)
W latach 90. nasz bohater parał się pisaniem książek. Najbardziej znanym jego tworem są "Przygody Lorda Ślizgacza", wydane również w Polsce. Nie oszukujmy się, do Dostojewskiego mu trochę brakuje, jednak warto odnotować, że na tym polu również próbował swoich sił. W 2001 roku Dickinson napisał scenariusz filmowy, schował go do szuflady i wyjął po jakichś sześciu latach. Wtedy nakręcono film fabularny "Chemical Wedding". Opowiada on o reinkarnacji Alistaira Crowley'a, uważanego za prekursora filozofii satanistycznej. Crowley interesował Dickinsona od dawna, co odbijało się również w jego twórczości muzycznej (numer "Man Of Sorrows"). Film jest w porządku, na kolana może nie rzuca, ale warto go obejrzeć w wolnej chwili. Jest trochę seksu, fantastyki, dobrej muzyki, jest ładna rudowłosa dziewczyna - nie będziecie raczej żałowali niecałych dwóch godzin spędzonych przy tym filmie.
To jakiego Bruce'a jeszcze nie znacie? Ach tak, Bruce'a - dziennikarza. Dickinson od wielu lat jest dziennikarzem radiowym, prowadził audycje w BBC Radio. W filmie "Third World Chaos" poświęconym Sepulturze widać, jak Bruce przeprowadza wywiad z Maxem Cavalerą i Andreasem Kisserem podczas jednej z edycji Monsters Of Rock. Nie wiem w jakiej roli tam występował, ale zgaduję, że na bieżąco relacjonował przebieg tego festiwalu dla jakiejś stacji radiowej.
Widać go było również w telewizorni, bowiem prowadził na Discovery pięcioodcinkowy cykl "Flying Heavy Metal" poświęcony historii pasażerskich odrzutowców. Dla kompletnie zielonych w temacie panów (panie raczej nie będą zainteresowane) jest to sympatyczna propozycja, bo akurat od poniedziałku do piątku jest na czym oko zawiesić kiedy popijamy po pracy piwko. No chyba, że ktoś woli "M jak miłość"...
W połowie lat 80. pan Dickinson intensywnie zajmował się szermierką. Chodzą nawet słuchy, że miał szanse na znalezienie się w angielskiej drużynie olimpijskiej, w co osobiście jednak wątpię.
Osoby takie jak Layne Staley czy Kurt Cobain są otoczone aurą fatalnej, przyciągającej dramaturgii, przez co stały się postaciami kultowymi. I chociaż byli to wielcy ludzie, to zastanówcie się: czy sami też chcielibyście tak żyć i tak umrzeć? Dickinson całe życie robił sto tysięcy produktywnych, ubogacających rzeczy i aktywnie spełniał swoje marzenia. Mogę tylko życzyć sobie i Wam podobnej motywacji i warunków do działania. I żeby każdy z nas mógł kiedyś powtórzyć słowa, które Bruce śpiewa na ostatniej płycie Maiden:
"(...) I think of my life, reliving the past
There's nothing, but wait 'til my time comes.
I've had a good life, i'd do it again
Maybe I'll come back some time, my friends
For i have lived my life to the full,
i have no regrets (...)"
czwartek, 16 grudnia 2010
Bruce Dickinson (cz. 1)
Dzisiaj chciałbym przybliżyć co niektórym sylwetkę Bruce'a Dickinsona, którego wszyscy znamy i kochamy z występów w Iron Maiden. Napisałem już kiedyś, że Bruce jest moim idolem, nie napisałem natomiast, że tyczy się to nie tylko jego kariery muzycznej, ale też rzeczy, które robi poza śpiewaniem, a robi dużo.
W chwili, gdy piszę te słowa, Bruce ma 51 lat. Nagrał 11 płyt studyjnych z Iron Maiden, 6 solowych i jedną ze swoją pierwszą kapelą, Samson. Do tego dochodzi jeszcze sporo koncertówek. W zasadzie nie jest to szokująco duży dorobek, biorąc pod uwagę jego wiek. Zresztą, może pomyliłem się przy liczeniu, ale nie ma to większego znaczenia. Nie o jego dokonaniach muzycznych chcę napisać, bo to możecie sobie sprawdzić w wikipedii. Poza tym jest to postać dla heavy metalu wręcz ikoniczna i jego muzyki raczej nikomu nie trzeba przedstawiać. Nie każdy jednak wie, jak wiele innych ciekawych rzeczy Dickinson robił lub robi, a te rzeczy czynią z niego postać bardzo inspirującą.
Bruce bardzo różni się od typowych, czy raczej stereotypowych gwiazd rocka, jak James Hetfield czy panowie z Led Zeppelin. Jego styl bycia i poglądy na pewne tematy przypominają bardziej nieodżałowanego Ronniego J. Dio. Weźmy dla przykładu narkotyki. Dickinson brzydzi się nimi - z tego powodu odszedł z Samson, swojej pierwszej kapeli, gdzie atmosfera była mocno rock'n'rollowa. Także w Iron Maiden Bruce nigdy nie brał dragów, dzięki czemu w trakcie jednej solówki Dave'a Murray'a przebiega na scenie większy dystans niż Ozzy Osbourne przemieszcza się (tu o bieganiu nie ma mowy) w trakcie całej trasy koncertowej. Ten gość wie, że jeśli chce się pożyć długo i na jakimś poziomie, to trzeba o siebie dbać. Podczas wypadów do pubu, zamiast dawać w palnik z kolegami z kapeli, często popija soki warzywne, a na sesje nagraniowe albumu "A Matter Of Life And Death" dojeżdżał rowerem. Do jego sportowych zamiłowań jeszcze wrócimy.
Jest jeszcze drugi, może nawet ważniejszy powód, dla którego Bruce tak o siebie dba - na codzień pracuje jako pilot linii lotniczych Astraues Airlines i lata sobie Boeingiem 757. Wiadomo - pilot liniowego odrzutowca musi być zawsze w topowej kondycji. Ta przygoda z lotnictwem rozpoczęła się w latach 90. i trwa do dziś, a swoje odbicie znajduje również w karierze muzycznej Dickinsona: nie tylko pisze piosenki poświęcone lataniu ("Kill Devil Hill" z solowej "Tyranny Of Souls" i "Coming Home" z "The Final Frontier" Maidenów), ale podczas niedawnej trasy Żelaznej Dziewicy po Amerykach (polecam dokument "Flight 666"!) zespół wraz z całą ekipą i sprzętem latał własnym Boeingiem 757, nazwanym Ed Force One (słaba nazwa?)! Pilotował go nie kto inny jak kapitan Bruce Dickinson.
c.d.n.
wtorek, 14 grudnia 2010
Troche muzyki z garażu...
Każdy ma jakichś idoli, nawet osoby które dzisiaj sprzedają miliony płyt i same są ikonami muzyki, kiedyś marzyły żeby grać lub/i śpiewać tak jak ktoś znany. Jest coś magicznego w pierwszych spotkaniach z muzyką, pierwszych udanych próbach zagrania utworów swoich ulubieńców. Być może dzisiaj niektórzy już tego uczucia nie pamiętają, ale uśmiech i radośc jaką widać na twarzy osoby która własnie nauczyła się i zagrała pierwszy raz "Nothing else matters", "Smells like teen spirit" lub "Smoke on the water" jest niesamowita!
Dlatego dzisiaj chciałem przypomnieć o płytce która, (tylko mnie nie palcie na stosie) dla mnie jest ostatnio najlepszą płytą "metaliki", a dla nich jest zestawem piosenek ich idoli z dzieciństwa (nie tylko, ale głównie). Garage Inc. - cudowne covery, w wykonaniu i produkcji tak żywej, że człowiek czuje jakby był razem z chłopakami i ogladał ich w jakimś tytułowym garażu z piwkiem w ręku na starej wytartej kanapie...
Każdy kto lubi brzmienie gitar znajdzie tu coś dla siebie, jest troche bluesa, punk rocka, metalowych ballad, ostrego grania i soczystych solówek. Wydanie jest dwupłytowe i zawiera aż 27 utworów!
Na pierwszej kawałki nagrane pod koniec lat 90-tych, niesamowicie energtyczne "Sabbra Cadabra", "It's electric" czy mój ulubiony "Mercyful Fate", ten ostatni to zbiór kilku połączonych w jedno utworów zespołu Mecyful Fate (a to niespodzianka!), polecam każdemu, to 11min pięknego grania. Potem mamy jeszcze "Astronomy" (drugi w kolejności na mojej liście), przebój "Whiskey in the jar", oraz coś co jest kwintesencją całej płyty "Tuesday's Gone", bluesowy utwór Lynyrd Skynyrd, zagrany z gośćmi z takich zespołów jak Alice in Chains czy Faith No More. Właśnie w tych 9 minutach bluesowego grania widac całą radość, jaką niesie muzyka i wspólne granie "w garażu". Jak ktoś na koniec piosenki nie będzie miał uśmiechu na twarzy to znaczy, że jest robotem! lub słucha disco polo! :)
Drugi krążek to głównie punk, utwory nagrane w latach 80-tych, moim zdaniem troszkę gorsze (co wcale nie znaczy, że słabe!), ale za to dużo częściej słychać, że wszystko jest grane na żywo, jest sporo pomyłek, niedociągnięć, które nie są wcale minusem tej płyty tylko nadają jej niepowtarzalnego klimatu. "Last Caress / Green Hell", "Am I Evil?", "Blitzkrieg", przebój zespołu Budgie "Breadfan", czy bardzo niegrzeczny "So What" dają takiego powera, że na przystanku przy minus 20 będziecie skakać w rytm muzyki i machać głowami.
Zapraszam do słuchania
sobota, 11 grudnia 2010
Pudełko zapałek 20
Teraz pojawia się nowa nadziej dla tego zespołu, na 2011 rok została zapowiedziana premiera najnowszej płyty. Mam nadzieję, że przerwa i to co Thomas robił solo nie wpłynie za mocno na ich styl. Ale to wszystko już wkrótce.
Teraz żeby przypomnieć numer, który ciągle za mną chodzi:
Jakiś frajer zablokował dodawanie oficjalnego video!
środa, 8 grudnia 2010
Full metal...electro!!!!!!!!!!!!!!
REEEEEEEEEEEEEEEEEEEELOOOOOOAAAAAAAADDDDDDDDDD!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
wtorek, 7 grudnia 2010
Chodź tu miła, będziesz ze mną wino piła...
poniedziałek, 6 grudnia 2010
Mikołajki
sobota, 4 grudnia 2010
Składnik X
Na pierwszą płytę z nowym frontmanem przyszło nam czekać do roku 1995. Wtedy pojawił się "The X Factor". Dzisiaj, 15 lat po premierze, album nadal wzbudza mnóstwo kontrowersji. Wielu fanów nie pogodziło się z tym, jak bardzo zaprezentowany na nim materiał odbiega od krążków z tzw. "klasycznej ery". Pierwszą rzeczą, która go wyróżnia, jest oczywiście wokal. Blaze śpiewa zupełnie inaczej niż Bruce - niżej, mroczniej, ma zupełnie inną barwę głosu. Pod względem technicznym oczywiście zbiera od Dickinsona solidne manto, ale na tym albumie nie technika jest najważniejsza. Także instrumentalnie jest to płyta różniąca się od poprzedniczek. Kompozycje są bardziej rozbudowane, wolniejsze, cięższe, bardziej klimatyczne. Kto spodziewa się tu klasycznego dla Maiden galopu, ten srodze się zawiedzie. W zasadzie tylko singlowy "Man On The Edge" i może ew. "Lord Of The Flies" mogłyby uchodzić za kawałki z poprzednich płyt. Reszta wyglądałaby na nich równie osobliwie co Benedykt XVI na śniadaniu w McDonaldzie.
Czasami mówi się, że na "The X Factor" zespół dopasował się do możliwości Blaze'a i utwory pisał pod niego. Ja przyczynę zmiany stylu upatruję gdzie indziej. Możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale wg mnie Iron Maiden to Steve Harris i vice versa. W czasie zeszło się odejście Bruce'a z Iron Maiden i rozwód Steve'a z żoną. On przeżywał wtedy bardzo ciężki okres, a swoje uczucia opisał w piosenkach "2 A.M." i "Judgement of Heaven" z omawianej płyty. Uważam, że to właśnie depresja basisty i lidera zespołu w głównej mierze ukształtowała klimat "The X Factor".
Ja tak sobie piszę i piszę, a Wam głośniki stygną... Posłuchajcie tego nagrania z koncertu, porównajcie z wersją studyjną i sami zdecydujcie kogo wolicie za mikrofonem.
Czy tylko ja mam wrażenie, że Dickinson czuje się w tym kawałku jakby niepewnie? Normalnie biega po scenie jakby miał w butach czerwone mrówki, a tutaj stoi przy perkusji i chyba pilnuje Nickowi blach... ;)
Wielu fanów zastanawia się, dlaczego panowie z Iron Maiden zdecydowali się zatrudnić na miejsce Bruce'a kogoś, kto zupełnie go wokalnie nie przypomina, a więc, w ich mniemaniu, nie pasuje do Iron Maiden. Wielu pyta, dlaczego nie zaproponowano współpracy Michael'owi Kiske, który odszedł z Helloween w tym samym czasie, co Dickinson z Maiden. Moje pytanie brzmi: po co kopiować frontmana, któremu nikt nie dorówna? Ani Kiske'm, ani żadną inną kalką Bruce'a fanów Dziewicy się nie oszuka i takie próby skończyłyby się sromotną klęską. Blaze tchnął w Maiden nowego ducha. Dwie ostatnie płyty z Dickinsonem nie powalały, "No Prayer For The Dying" był dużym krokiem wstecz, a "Fear Of The Dark" trochę sytuację poprawił, ale jej nie uratował.
Postawię teraz bardzo śmiałą tezę, za którą pewnie połowa z Was zechce mnie ukamienować: odejście Bruce'a i zastąpienie go Blaze'em było tym, czego tej kapeli było trzeba, może uratowało Iron Maiden od wypalenia się i śmierci naturalnej. Być może płyty nagrane z Blaze'em były dla Harrisa i spółki chwilą oddechu i szansą na spojrzenie na Iron Maiden z nowej perspektywy. Wpływy "The X Factor" wyraźnie widać na nowych albumach, więc cały zespół z pewnością nauczył się czegoś podczas tzw. "The Blaze Era".
A patrzenie na "The X Factor" tylko pod kątem roszady na pozycji wokalisty też jest niesprawiedliwe, bo to naprawdę świetny krażęk, jeden z moich faworytów w dyskografii Maiden. Harris powiedział kiedyś nawet, że "The X Factor" to najlepsza płyta w jego karierze.
O niektórych albumach mówi się, że powinno się ich słuchać w domowym zaciszu, w wygodnym fotelu, ze słuchawkami na uszach. "The X Factor" to zdecydowanie jeden z nich. Słuchanie tego w samochodzie czy podczas zmywania naczyń to jak oglądanie obrazów Beksińskiego na telefonie komórkowym.
Poszczególnych utworów z tego krążka nie będę omawiał, bo sami możecie posłuchać i ocenić, do czego serdecznie zachęcam. Zdradzę tylko, że solówka zaczynająca sie w okolicach czwartej minuty "The Unbeliever" powoduje wędrówkę ludów po moich plecach.
UP THE IRONS!
poniedziałek, 29 listopada 2010
Fenomen Motörhead'a
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, postanowiłem sięgnąć do źródeł i przeczytać jakieś wywiady z Lemmy'm. Po przeczytaniu kilku w głowie zaświtała mi myśl: "Ten gość jest po prostu chodzącą definicją określenia "rocker"!". Oto jeden z moich ulubionych fragmentów (pochodzi z wywiadu umieszczonego w serwisie muzyka.onet.pl):
(...)
Dz: Czyli dalej powiększasz listę tych dwóch tysięcy kobiet, z którymi podobno spałeś?
L: Nie, było ich tylko tysiąc. Ktoś przekręcił moje słowa.
Dz: Tysiąc to wciąż imponujący wynik.
L: Jeśli wziąć pod uwagę że mam 63 lata i uprawiam seks od 15 roku życia, a przy tym nigdy nie byłem żonaty… Z tej perspektywy to już nie wydaje się tak dużo. Wystarczyłoby zaliczać jedną dziewczynę co drugi dzień przez cztery lata. A przecież czasu miałem znacznie więcej.
(...)
Jeśli widzieliście kiedyś jakieś wypowiedzi Lemmy'ego, to pewnie tak jak ja domyślacie się, że mówił to takim tonem, jakby opowiadał o swoim ulubionym rodzaju herbaty.
Kilmister jest niesamowicie charyzmatyczny. Jeśli posłucha się tego co mówi i poczyta o tym, jak żyje, konkluzja nasuwa się sama: on się urodził po to, żeby być gwiazdą rocka. Przychodzi mu to tak naturalnie, jak Wojewódzkiemu błaznowanie. To nie jest typ gwiazdorstwa jaki prezentuje wielu ludzi szołbiznesu - Kilmister jest autentyczny. To jest Brudny Harry muzycznego świata w porównaniu do reszty Bad Boys.
Wzorem godnym naśladowania bym go oczywiście nie nazwał - narkotyków Lemmy od jakiegoś czasu już nie bierze, ale ponoć butelka Jack'a Daniels'a pęka każdego dnia. W zasadzie... ja też bym chciał codziennie wypijać butelkę Jack'a Daniels'a, więc nie będę hipokrytą i go za to nie skrytykuję ;)
O liderze Motörhead nakręcono film dokumentalny, tu macie trailer:
Muzyka Motörhead jest brudna, szybka, prosta, szczera, ostra - może się podobać. Ich brzmienie ciężko pomylić z kimkolwiek innym. Mam wrażenie, że gitarzysta nie uderza w struny, tylko w klingi floretów. Do tego dochodzą świetne solówki. Mnie do gustu znacznie bardziej przypadają te grane przez pierwszego gitarzystę zespołu, Eddie'go Clarke'a. Co do głosu Lemmy'ego, no cóż... W jego krtani utkwił chyba kawałek meteorytu.
W jednym zdaniu fenomen tej kapeli można podsumować tak: Motörhead to esensja rock and rolla. Gdyby rock and roll był substancją ulegającą krystalizacji, to moglibyśmy przeprowadzić taki eksperyment: wsypujemy trochę rock and rolla do naczynia i zalewamy go wodą, mieszamy wszystko do uzyskania jednorodnej substancji. Następnie do naczynia wkładamy nitkę i odkładamy całość w ciepłe miejsce. Po kilku tygodniach z nitki będzie zwisał Lemmy i śpiewał: "I don't need no excuse to like it fast And loose!".
Na koniec posłuchajcie trochę dobrej muzyki. Ale uważajcie, bo można się rozkangurzyć, więc jak macie coś do roboty do najpierw to zróbcie... :)
środa, 24 listopada 2010
[*]...Show Must Go On...[*]
Równo 5 lat temu, kiedy mieszkałem w jednym z WATowskich akademików,
powiedziałem koledze z pokoju, że "dzisiaj mija rocznica śmierci
Freddiego Mercury'ego", na co on odpowiedział "nie znam człowieka".
Zachowałem fason, choć świat zawirował mi w głowie. Szybko pozbierałem
myśli do kupy i stwierdziłem, że być może dla niego niewiarygodna jest
moja nieznajomość twórczości Didżeja Bobo i nie powinienem się szokować.
Zresztą okazało się, że nie jest tak źle - po usłyszeniu "Under
Pressure", "We Are The Champions" i "Show Must Go On" kumpel przyznał
się, że zna tego wykonawcę i "kto by pomyślał, że to jeden człowiek
napisał". No właśnie, jeden zespół (bo Queen to nie tylko Freddie), a
tyle kapitalnych utworów...
Wszystko zaczęło się w rewolucyjnych dla muzyki rozrywkowej latach
siedemdziesiątych. Pierwsze dwa albumy to rok 1973, jednak nie
przysporzyły one zespołowi wielkiej sławy. Przełomowa była trzecia płyta
- "Sheer Heart Attack" i signiel "Killer Queen", a wydana w 1975 roku "A
Night At The Opera", promowana przez "Bohemian Rhapsody", niczym z
armaty wystrzeliła zespół na wyżyny popularności.
Kolejne płyty przynosiły wiele hitów i jeszcze więcej różnorodności w
muzyce Queen. Trudno było (i jest) przyporzadkować ich twórczość do
jakiegoś konkretnego nurtu. Wykrystalizowały się jednak pewne
charakterystyczne cechy zespołu, jak jedyny w swoim rodzaju wokal
Freddiego, brzmienie gitary Red Special należącej do Briana May'a oraz
obfitość muzyki w wykorzystanie pianina (jak na kapelę rockową) i liczne
harmonie wokalne.
W sumie zespół nagrał 15 albumów studyjnych, z czego dwa były ścieżkami
dźwiękowymi do filmów, wydał kilka koncertówek i kompilacji "Greatest
Hits". Zwłaszcza te ostatnie rozchodziły się w gigantycznych nakładach -
"Greatest Hits I" osiągnął w Wielkiej Brytanii status jedenastokrotnej
(!) platynowej płyty. W ojczyźnie zespołu wszystkie płyty dostały
platynę lub złoto, w Stanach Zjednoczonych najlepiej sprzedawały się
nagrania z drugiej połowy lat 70...
OD DIRT665:
Zespół zapisał się w głowach ludzi całego świata na tyle, że nie trudno zauważyć podobieństwa niektórych zespołów i charakterystyczne "queen'owe" zagrywki w ich dokonaniach. Najlepszym przykładem jest druga płyta zespołu The Darkness pochodzącego równiez z UK. Można by rzec, że gdzieś nad płytą unosi się dusza całego Queen...Co najbardziej mnie urzekło w Queen? Chyba to o czym mowa wyżej, czyli różnorodność muzyczna i świeżość + lekkość całego materiału...W rozmowach z ludźmi zawsze powtarzam..."Queen to był zespół doskonały". Zdania nie zmieniłem i szybko nie zmienię,`a jeśli chodzi o postać Freddy'ego to cóż można rzec, niesamowity człowiek, przynajmniej takim się wydawał być. Pasja z jaką śpiewał wystarczyłaby na obdarzenie kilkunastu dzisiejszych podobno rewelacyjnych wokalistów...Koncert na Wembley i wykonanie utworu "Is This The World That We Created?"...brak słów...tylko łezka w oku, że już nie ma kto nam tak śpiewać...stąd też zaserwuję właśnie ten utwór na dobranoc bo tak bardzo chciałem zdążyc przed północą z postem...
Gdzieś tam kiedyś przeczytałem, że:
"Obecnie takich zespołów jak Nirvana, Queen czy Guns 'N' Roses się nie słucha..."
spank my ass and call me Judy, ale albo jestem dziwakiem albo...niewiem co...ale słucham tych zespołów namiętnie i regularnie, bo jak można zrezygnować ze słuchania czegoś co wywarło tak dyży wpływ na dzisiejszy świat muzyczny? Poprostu się nie da...
P.S. przepraszam za banalny tytuł posta, ale chyba są to jedyne słowa, które najlepiej odzwierciedlają to jak bardzo Queen zapisał się w naszej pamięci...
poniedziałek, 22 listopada 2010
Michael Hutchence (1960 - 1997)
Z muzyką INXS zaprzyjaźniłem się stosunkowo niedawno, choć, jak to często bywa w przypadku kultowych formacji, niektóre ich numery znałem wcześniej nawet o tym nie wiedząc.
W każdym razie kiedy usłyszałem po raz pierwszy płytę "Kick" pomyślałem sobie "To jest to! To jest muzyka przy której mam ochotę zerwać się i tańczyć do upadłego!". A taka deklaracja w moich ustach oznacza niemało.
22.11.1997 ciało Michael'a zostało znalezione w pokoju hotelowym w Sydney. W jego krwi znaleziono m.in. ślady alkoholu, kokainy i Prozacu. Koroner stwierdził, że Hutchence celowo odebrał sobie życie.
W latach 90. wokół jego postaci było wiele kontrowersji. Wydaje się, że Michael nie zniósł presji, jaką na nim wywierano. Kiedy czytam wiadomości na ten temat, przypominają mi się słowa wyśpiewane przez innego Wielkiego Nieobecnego:
"(...)
My gift of self is raped
My privacy is raked
And yet I find
And yet I find
Repeating in my head
If I can't be my own
I'd feel better dead
(...)"
Natomiast kiedy słucham utworu "Tiny Daggers", zastanawiam się, czy przypadkiem lider INXS nie przewidział swojej własnej przyszłości...
"(...)
They say you're never lonely
They say you're with the best
But when they turn those lights out
I bet you spin and turn
And cry just like the rest
And cry just like a baby
Who put those tiny daggers
In your heart?
(...)"
Niektórzy uważają, że Hutchence był Morrisonem swoich czasów. Nie ulega wątpliwości, że był fantastycznym frontmanem, obdarzonym nie tylko świetnym głosem, ale też ogromną charyzmą.
Poniżej niektóre z moich ulubionych numerów INXS.
Never Tear Us Apart (unplugged):
Tiny Daggers:
Bitter Tears:
piątek, 19 listopada 2010
A Perfect Circle "Pet"
don't fret precious, i'm here
step away from the window
go back to sleep
lay your head down, child
i won't let the boogiemen come
counting bodies like sheep
to the rhythm of the war drums
pay no mind to the rabble
pay no mind to the rabble
head down, go to sleep
to the rhythm of the war drums
pay no mind to what other voices say
they don't care about you like I do
safe from pain, truth and choice
and other poison devils
see, they don't give a fuck about you
like i do...
just stay with me
safe and ignorant
go back to sleep
go back to sleep
lay your head down, child
i won't let the boogiemen come
counting bodies like sheep
to the rhythm of the war drums
pay no mind to the rabble
pay no mind to the rabble
head down, go to sleep
to the rhythm of the war drums
i'll be the one to protect you from
your enemies and all your demons
i'll be the one to protect you from
a will to survive and a voice of reason
i'll be the one to protect you from
your enemies and your choices son
they're one and the same
i must isolate you
isolate and save you from yourself
swayin' to the rhythm of the new world order and
counting bodies like sheep to the rhythm of the war drums
the boogiemen are coming
the boogiemen are coming
keep your head down, go to sleep
to the rhythm of the war drums
stay with me
safe and ignorant
just stay with me
i'll hold you and protect you from the other ones
the evil ones don't love you son
go back to sleep
(nie będę psuł klimatu zbędnymi komentarzami, numer broni się sam)
środa, 17 listopada 2010
Plan jest taki, żeby na starość nie zostać snobem
Jeśli przyjrzymy się tekstom niektórych metalowych kapel, to szybko uznamy, że merytoryka nie jest ich mocną stroną. Ani "Kill 'em All" Metaliki, ani "Painkiller" Judasów nie niosą ze sobą zbyt głębokich przesłań. Nie wspominam już nawet o radosnej twórczości panów z Manowar, czy zespołów glam metalowych. Większość ich tekstów spodziewalibyśmy się raczej ujrzeć w komiksie, albo w lepszym przypadku w nowej książce Sapkowskiego (niech żyje!), niż w Hemingway'u czy Szekspirze.
A jednak zespoły te mają nie tylko odbiorców, którzy pod koniec czerwca przynoszą do domu świadectwo szkolne (paradoksalnie przeciwnie do Szekspira i Hemingway'a? ;), ale również całe rzesze dorosłych wielbicieli, którzy dawno pozakładali własne rodziny. Jak to się dzieje, że dorośli ludzie słuchają piosenek o mścicielu, który z nieba zjeżdża na wielkim motocyklu by uratować ludzkość przed cierpieniem? Sentyment sentymentem, ja go mam do klocków Lego, ale nie wyciągam ich z szafy tylko dlatego, że lubiłem z nich kiedyś budować helikoptery.
Myślę, że tacy ludzie posiadają pewną fantastyczną cechę - mają do siebie dystans, potrafią docenić to, jacy byli kiedyś i nie wstydzą się tego. Co więcej, nie dali się stłumić szarej jak komunistyczna srajtaśma rzeczywistości i nie nadęli się jak balon z podobizną myszki Mickey. Zachowali trochę tego młodzieńczego zamiłowania do lekkostrawnej fantastyki i wszystkiego innego, co podnieca człowieka kiedy ma -naście lat (nie wykluczając Pameli Andreson, lol). I za to mam dla takich ludzi duży szacunek.
A niejaki Bruce D. tak kiedyś rzekł:
"(Metal) really gets into a mind of an eternal 15 year old. If you ever lose that 15 year old kid inside of you, then it won't make any sense at all (...)".
Amen.
wtorek, 16 listopada 2010
Dusza Lunatyka...
niedziela, 14 listopada 2010
Cudze chwalicie...
dwa utwory:
P.S. najlepiej się słucha jadąc samochodem w nocy, ja i jeszcze ktoś wiemy o tym bardzo dobrze...pozdrawiam
czwartek, 11 listopada 2010
"Team, team, team, team! (...) You probably think that's a picture of my family? No! It's the A-TEAM!"
Zastanówmy się: czemu solowy Bruce cieszył się znacznie mniejszą popularnością niż Wujek Samo Zło? Na pewno nie ze względu na śpiew - technicznie nie odstaje od Nietoperkojada (powiedziałbym, że go przewyższa), a i barwę głosu ma znacznie bardziej lekkostrawną (choć niektórzy twierdzą, że Bruce śpiewa, jakby miał permanentne zatwardzenie).
No cóż... jeśli przyjrzymy się dyskografii "Mr. Air Ride Siren", to okaże się, że jest ona rażąco nierówna. O ile końcówkę twórczości, np. "Chemical Wedding" można uznać za heavy metalowe arcydzieła, to pierwsze albumy były po prostu kiepskie i to pomimo obecności takich bezcennych perełek jak np. "Tears Of The Dragon". Ten kawałek to piękny diament w naszyjniku, gdzie pijany jubiler pomieszał kamienie szlachetne ze szkiełkami, po czym umieścił tą mieszankę w mosiężnej oprawie rodem z goździkowskiego odpustu parafialnego. U Ozzy'ego takiej biżuterii nie ma - jego twórczość jest równiejsza, choć i on miał pewne wzloty i upadki.
Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję w składach obu formacji. U Bruce'a dobrze zaczęło się dziać w momencie, gdy dołączył do niego katapultowany wcześniej z Iron Maiden Adrian Smith - wtedy nagrali "Accident Of Birth" i był to pierwszy solowy album Bruce'a, który sprostał oczekiwaniom, jakie można postawić patrząc na nazwisko widniejące na okładce. Reszta składu była... poprawna. Ale to za mało, żeby wspiąć się na wyżyny heavy metalowej popularności. W latach 90. fani ciężkich brzmień słyszeli już wiele i trzeba było wykazać się geniuszem, żeby nie utonąć w oceanie podobnych wydawnictw.
A co się działo w obozie Ozzy'ego? On miał pod komendą dwóch generałów, których porównałbym do Andersa i Maczka - jednym z nich był maestro Randy Rhoads, a drugim czołgista Zakk Wylde. Razem u Ozzy'ego nie grali, bo Randy zginął młodo. Ale gdyby nagrali razem płytę, to Ziemia mogłaby eksplodować, albo zboczyć ze swojej orbity i zderzyć sie z jakąś inną planetą, tak więc może lepiej wyszło. W sztabie Ozzy'ego znajdowali się również wybitni doradcy, tacy jak Steve Vai i Lemmy Kilmister. I jak tu wojny rynkowej nie wygrać? Po prostu Ozzy miał wsparcie genialnych dowódców, którzy pomagali mu wysyłać na rzeź tysiące niewinnych nut, by ostatecznie powrócić w chwale. Dickinson był w swojej formacji gwiazdą, a reszta była tylko tłem, przynajmniej do pojawienia się Adriana "H." Smitha. Zespół Ozzy'ego był zespołem jak się patrzy: tutaj niczym w silniku Harleya - Davidsona każdy element był błyszczący, dopieszczony, cieszył oko i ucho. Zresztą... Sami zobaczcie:
Mike Bordin, Robert Trujilo, Zakk Wylde, no i Ozzy (przez złośliwych zwany, nie wiedzieć czemu, Ćpunem ;) ... Jakieś pytania? Wg mnie sam frontman został tu przyćmiony przez resztę swojego składu: śpiewa w porządku, ale to, co robią jego koledzy przywołuje na myśl przejście tsunami (te tłuste flażolety!). Nasuwa mi się na myśl tylko jeden epitet na określenie tego występu: atomowy.
poniedziałek, 8 listopada 2010
"November Rain", "November Hotel" i takie tam...
niedziela, 7 listopada 2010
Gramy blues, bo czwarta nad ranem...
piątek, 5 listopada 2010
Wstyd muzyczny...
Skąd mi się to wzięło…
Jadąc autobusem kilka dni temu słuchałem "kill'em all" (głośność na maxa) płytka się skończyła i... i włączyło się coś czego się wcale nie spodziewałem... Michael Jackson.Tak tak, parę tygodni temu znalazłem gdzieś w "empetrójkach" jacksona, przeleciałem przez parę kawałków i zgrałem je na telefon żeby posłuchać ich od trochę innej strony niż do tej pory (głównie chodziło mi o produkcję, ale to inny temat), i tak jakoś sobie leżały i się kurzyły. Pan Dżekson zaczął sobie śpiewać a ja co zrobiłem??? przyciszyłem go bo pomyślałem że usłyszy go ktoś z moich współtowarzyszy podróży…. normalnie kurna było mi wstyd… wstyd, że słucham człowieka który jest ikoną muzyki, sprzedał dźylion płyt na całym świecie i każdy go zna. Nawet na księżycu go znają bo przecież tam był i nauczyli go chodzić po "księżycowemu"…
No to co się właściwie stało? Odezwał się we mnie jakiś prehistoryczny 18 letni metalowiec dla którego słuchanie czegokolwiek oprócz metallicy było grzechem co najmniej tak ciężkim jak nie założenie glanów na imprezę. Tylko że ja już nie mam 18 lat i w glanach już nie chodzę. I w ten prosty sposób w wieku 27 lat doszedłem do wniosku, że chyba mogę (publicznie) słuchać tego co mi się podoba, lub tego co chcę w danym momencie i wstydzić się za to nie muszę. Szybko nie?
W każdym razie MJ został znowu podgłoszony i tak dojechałem do domciu. Wnioski jakieś może? Ludzie słuchajcie sobie czego tam chcecie tylko nie polskiego hiphopu :P bo to nie jest muzyka… :))))) i za kolejne 10 lat raczej zdania nie zmienię, chociaż w wieku 18 lat też się nie spodziewałem że będę miał jacksona i np anię dąbrowską "na uszach".
sobota, 23 października 2010
\m/...FROM PAIN TO STRENGHT...\m/

"O Krimh!!!" krzyknąłem... "Ta Krimh"...odpowiedział Bronco Bill "Patrz i jeszcze tu i tu jest Krimh" ;) Ej przecież 75% wczorajszej zbiorowości miało długie baty to się można pomylić...No tak tylko że Vogg, który stał przede mną też został pominięty, ale tak to już bywa na koniec tygodnia, że człowiek zmęczony i nie do końca orientuje się w otaczającej rzeczywistości :)
W każdym razie, było groźnie, oj bardzo groźnie. Szyja, ręce, nogi, plecy, wszystko boli, no i co? Każdy chciałby więcej mimo powyższego. Mini fest przerodził się w prawdziwe metalowe święto. 6 kapel, wysoki poziom, no ale Decapitated to Decapitated i nikt nie mógł podważyć ich panowania wczorajszego wieczoru. Dodatkowa obecność Oriona na scenie i wykonanie "Conquer All" Behemotha dolało oliwy do młynu pod scenicznego. Dobry młyn to taki do którego ludzie boją się wchodzić i tak właśnie było wczoraj ;) Dla mnie wczorajszy wieczór był magiczny z wielu powodów. Koncert, zajebiste towarzystwo, piwo, pizza, wszystko na swoim miejscu. Przypomniały się stare dobre metalowe czasy ;) Niesamowita energia i świeżość tego składu miażdży pod każdym względem...To było to czego potrzebowałem...
Od bólu po siłę... Spoczywaj w spokoju Witoldzie...
\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/
czwartek, 21 października 2010
...wartość publiczna...
O tym, że dla grającego zespołu dobra publika to podstawa nie trzeba chyba nikogo przekonywać...Miło oczywiście gdy jesteśmy zespołem posiadającym własnych, wiernych i oddanych fanów niczym kibice angielskich klubów piłkarskich...Na taką społeczność zasłużył z pewnością Tom Petty & The Heartbreakers. Słuchając również dużo muzyki metalowej człowiek czasami jest pod wrażeniem tego jak zaangażowane są osoby przebywające pod sceną czy też w tzw. "the pit", czyli poprostu młynie ;) Jednak na mnie zawsze największe wrażenie robi to gdy wokalista nie musi nic śpiewać bo ma od tego tysiące innych gardeł...
sobota, 16 października 2010
...muzyczna...sobota...
Jakoś tak wzięło na pisanie, w sumie nie wiem dlaczego, ale mam ochotę wyrzucić trochę z siebie korzystając z wolnego, leniwego i upragnionego weekendu. Zespół, o którym za chwilę napiszę wielokrotnie powraca do mnie w chwilach wytchnienia, uczieczki od zgiełku miasta, zawieszenia się na chwilę. Czasami delikatny, a czasami ostry...Poza tym wkręcający, klimatyczny, tajemniczy i niebanalny muzycznie, brzmieniowo i tekstowo. Kto już zgadł? Portishead...tylko o nim mogła być mowa. Płyta "Dummy" to zjawisko niesamowite, nikt nie zagrał takich dźwięków wcześniej, nikt nie wyśpiewał takich słów w taki sposób jak Beth Gibbons na tej płycie. Poruszanie się szeroką na 100 pasów drogą dźwięków i nastrojów jest niebywale trudne jednak tej zbiorowości społecznej nie robi to najmniejszego problemu...a wszystko na poziomie zupełnie innego wymiaru, innej mentalności muzycznej, wizji muzyki w świecie. Jest to jeden z tych zespołów, których nie da się skopiować a tym bardziej nie powinno się coverować ich utworów bo szczerość przemawiająca przez muzykę i teksty jest tak autonomiczna, że przestępstwem byłoby wykrawać pojedyncze uczucia i emocje z każdego utworu...Do tego dochodzą jeszcze te oczy...pełne... nie wiadomo czego? Ja nie wiem i nie chcę wiedzieć ale są piękne...
I niesamowite wykonanie jednego z "hiciorów":
dla porównania...
Tak dla porównania wykonanie z początku lat '90...love it...
AIC FOREVER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
piątek, 15 października 2010
TO NIE TAK!!!!!!!!!!!!!!!!
O ile za kapelą Nickelback nie przaepadam zbytnio... - no może pierwsza płyta z utworami "Leader Of Man" czy "Old Enough" jest jeszcze niezła to reszta moim zdaniem krótko mówiąc to porażka (poza paroma utworami) - , to pojawienie się Jerrego Cantrella na scenie z kimkolwiek wzbudza we mnie podniecenie (takie gitarowe oczywiście;) Tak też było w przypadku gdy to na scene został zaproszony pewnego razu wyżej wspomniany osobnik aby złapać parę chwytów i wyśpiewać linie i teksty napisane przez już niestety nie żyjącego Layne'a w utworze "It Ain't Like That". Wykonanie bardzo ciekawe, no bo jednak to nie ten skrzekliwy wokal Pana Stealeya ale Jerry naprawdę daje radę razem z Kroegerem. Utwór wydaje się być zagrany w cięższym klimacie bezpretensjonalnie no i chórki Chada dają czadu ;) Naprawdę dobre, specyficzne wykonanie, no i to zawsze jakaś mała iskierka AIC, które tak bardzo kocham...Where I go is when I feel I'm able...See the cycle I've waited for...It ain't like that anymore...
Nic, tylko słuchać i oglądać...
P.S. nie było mnie ostatnio bo...tak ;)
siup w ten głupi dziób...
środa, 8 września 2010
meksykańska kultura + hiszpański pazur = RODRIGO Y GABRIELA!!!!!!!!!!!!!!!
Ależ zostałem zaczarowany!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Co za motoryka!!! Co za dynamika!!! Co za brzmienie!!!! Kto wypuścił Carlesa Puyola na BOISKO?!?!?!?!?!?!?!? BRONEK TY WYPUŚCIŁEŚ!!!!! Mighty old Grzegorz kiedyś puścił i jak strzelał bramki tak strzela cały czas!!! A Pan Piotr...oj Panie Piotrze, Panie Piotrze rozpalił Pan moje zmysły na nowo ;-) Ekhm dobra koniec gejowania, przejdźmy do muzyki!!
Pewna meksykańska para muzyków słuchających brutalnych, trashmetalowych, klasycznych niepodważalnie monumentalnych kapel takich jak Metallica, Slayer czy Megadeth postanowiła stworzyć duet oscylujący gdzieś w okolicach hiszpańskiego zapieprzania po gryfie :) czyli krótko mówiąc flamenco + metalowe riffy i podejście do sprawy iście szatańskie...What does Satan represents to you?...Freedom...tia...RODRIGO Y GABRIELA!!!!! RODRIGO Y GABRIELA!!!!! RODRIGO Y GABRIELA!!!!! powtórzę jeszcze raz...RODRIGO Y GABRIELA!!!!! żeby każdy zapamiętał...Patrzysz na gościa w koszulce Slayera jak gra Stairway To Heaven a'la flamenco...nie no i znowu to samo...czy ja kiedyś nauczę się grać na gitarze?!?!?!?!?!? Piter gdzie te klasyki, bo zaraz mojego rzęcha, którego już dawno zjadło wszystko co mogło odpalę...A pamiętam jak grałem na nim Tatę Dilera, a mój nauczyciel robiąc kanapkę rozpruł sobie palca na pół...ej co to jest kość? No...idziemy na pogotowie? No spoko, tylko zjem kanapkę...I tak się zaczęło, i jak patrzę teraz na RyG to mnie coś...nakręca...ta cała pasja jaką człowiek wkłada w granie tego co czuje i kocha jest nieoceniona i niesamowita wręcz...Do tego dochodzą kolejne malownicze obrazy poprzeplatane zmysłowymi dźwiękami, które budzą najskrytsze zmysły niczym piękna brunetka o blasku słońca leżąca obok Ciebie, napinająca mięśnie...mmmmmmm...Jak kochać się to tylko z hiszpanką!!!!!! VAMOS HANUMAN!!!!!!!!!! VAMOS!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
sobota, 21 sierpnia 2010
piątek, 6 sierpnia 2010
magia szaleńca?

Co takiego jest w Doors'ach poza tym, że jest to jedna z najlepszych kapel jakie w życiu słyszałem? :) na pewno jest ta mistyczność, nieprzewidywalność i szaleństwo, której nie dostajemy na co dzień zbyt dużo...Obejrzałem ostatnio dokument "When You're Srange", świetny, nieprzesadzony, po prostu prawdziwy i rzeczywiście pokazuje Morrisona w trochę innym świetlne niż film "The Doors" Olivera Stone'a z 1991 roku. Klawiszowiec Ray Manzarek tak wypowiedział się o filmie:
"Film jest okropny! To wcale nie jest Jim Morrison! Film The Doors jest bardzo dobry, ale zupełnie nie przedstawia Jima, który został sportretowany jako ktoś nieustannie pijany. A tymczasem Jim Morrison był artystą, był poetą. Oczywiście, że pił, ale nie robił tego na okrągło i wcale się z tym tak ostentacyjnie nie obnosił. To był inteligentny, bardzo oczytany człowiek! A przy tym bardzo zabawny, a tymczasem w filmie The Doors nikt się ani razu nie śmieje. To bez sensu – myśmy się naprawdę świetnie bawili. Dlatego nie mogę się zgodzić z takim obrazem. Jest nieprawdziwy."
Oglądając ten dokument nie odnosi się oczywiście wrażenia, że Morrison jednak był święty...ćpał, pił, był kontrowersyjny, ogólnie ujeżdżał węża ;) ale to prawda, że był poetą, osobą inteligentną, wizjonerem...W pewnym momencie zaczął pokazywać ludziom czym tak naprawdę się żywią...skandalem w jak najpłytszym wydaniu najlepiej. Ale czego można się spodziewać po społeczeństwie, które 24 godziny na dobre w latach 60 i 70 chodziło zjarane i skwaszone, tak tak, tak było ;) Nie potępiam dzieciaków kwiatów, ale to tylko ludzie, bardzo specyficzni i ciekawi ale to ciągle ludzie, popełniają błędy jak każdy z nas...to samo było przeżywane po śmierci Cobaina. Kto przy zdrowym umyśle popełniłby samobójstwo dlatego bo jego idol to zrobił? Nieobliczalność zaprowadziła Morrisona na sam szczyt, a teksty zrozumieć do końca może tylko on sam bo wydaje mi się, że trzeba by otworzyć we własnej głowie właśnie te drzwi percepcji, które otworzył Jim, a na naszym "standardowym" poziomie świadomości raczej nie jest to możliwe...Słucham ich teraz cały czas. Niewyobrażalne jest dla mnie to, że taka płyta jak The Doors czy L.A Woman zostały nagrane w tydzień. W obecnych czasach wszystko musi być dopięte komputerowo...tragedia, nie o to chodzi w rock n rollu, chodzi o prawdę i szczerość, a tego panom z miasta aniołów na pewno nie brakowało, można się z tym zgodzić nie? Na koniec utwór, który zawojował moją głowę ostatnio...
niedziela, 1 sierpnia 2010
poniedziałek, 26 lipca 2010
Ty...
Pora na trochę post grunge'owego brzmienia, takim niewątpliwie jest zespół Candlebox, którego historia sięga już wczesnych lat '90...no i panowie pochodzą z Seattle, a to zobowiązuje żeby chłamu nie robić, mam rację? Mam i wiem o tym, bo z tego miasta szajs nie wychodzi, na pewno w rockowym wydaniu. Po prostu muzycy wiedzą, że jak zrobią jakąś popelinę to przyjdzie Vedder z Cantrell'em i się zapytają: "what the fuck, men?":)) Pierwsza płyta Candlebox brzmi świeżością i zadziornością, naprawdę świetne granie. Szkoda, że nie wydali tej płyty tak 2 lata wcześniej, możliwe że odzew byłby jeszcze większy bo maniera wokalna Kevina Martina jest specyficzna i niespotykana, a gitary czasami taki piękny bluesik grają, że sam Jerry i Mike by się zawstydzili ;) Może nie jest to jakiś wielki boom ale to naprawdę kawał dobrej muzy...Hiciorem zespołu był singiel "Cover Me", który wydaje się być strzałem w dziesiątkę, chociaż ja uwielbiam utwór "You". Jest na tej płycie klimat i to jest najważniejsze...a jeszcze fajniej, że jest to klimat Seattle...Polecam gorąco bo takiego rocka już się nie gra, teraz tylko Indie i wystające lizaki butów spod jeansów ;))) spadł deszcz i napisałem posta...co to może oznaczać?
czwartek, 15 lipca 2010
płyta na wszystko!!!!!!!!!!!!!!

Nigdy nie słyszałem polskiej płyty live tak dobrze brzmiącej, takiego profesjonalizmu, takiego rock n rolla, takiego wokalu Gadowskiego, tych gitar, bębnów...Słuchajcie to był wtedy najlepszy rockowy zespół w Polsce, bezsprzecznie, bezapelacyjnie, kropka. A płyta Live?!?!?!? "Cześć ludzie!!!!!!!!!!! Ej no co jest z wami...kto Was przykleił do tych krzeseł????"Pamiętam jak 1996 roku kupiłem kasetę z tym nagraniem...Kupowana była w sklepiku gdzie były same pirackie kasety (tak, nie tylko płyty były kopiowane) , ale polskich wykonawców można było nabyć w oryginalnym wydaniu i właśnie pamiętam tę kasetę i utwór Mój Dom na 30 tonach ;))) "Lubię nosić buty z wielkim czubem, moje długie włosy to jest coś co lubię, lubię pić piwo i palić...sklepy (haahahahahahahahahahhaha nie wiedziałem co to są skręty więc słyszałem sklepy, ale i tak było zajebiście). Ta płyta wbija w ziemię od początku do końca. Właśnie na pierwszy ogień leci "Mój Dom", później metalowy "Sen", jeden z moim ulubionych riffów i w ogóle utworów na tej płycie. Dalej "Nie zatrzymam się" i jak złapię wiatr...A teraz jesteśmy tam gdzie zawsze świeci słońce...i nie jest to dzisiejsza Warszawa (34 stopnie) tylko "Kalifornia", więc mała...dobrze mnie znasz, musisz zaufać mi, pakuj rzeczy i chodź, wyjeżdżamy dziś!!!! Później świetnie przerobione "Oni zaraz przyjdą tu" Nalepy..."wiem nóż ten był do chleba...już nie będziesz zdradzać mnie..." Cięższy moment w życiu Artura zaowocował tekstem do "Adres w sercu" "Niech będzie tak, jak tego chcesz, zabierz swój płaszcz i adres w sercu skreśl..." a mimo tego wciąż "Płonę"!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Chwila wyciszenia i najpiękniejsza ballada na płycie "Deszcz", no Łukaszewski i Gadowski się tutaj postarali. Bardzo lubię ten wstęp i brzmienie gitary z tym lekkim chorusem, który później ciągnie się w zwrotce..."ciągle naprawiam dziury przez które kapie deszcz...jestem sam...kolorami tęczy wymalowałem pokój, bo ciągle wierzę...wierzę w nas..." Długo mógłbym pisać o tym utworze ale muszę się "spieszyć bo za późno będzie już..." "Sex" to utwór z tych gdzie tekst może wydawać się trochę śmieszny no ale dobra to rock n roll, dziewczyny są pod ręką więc można i o tym napisać ;) "Nadzieja" to utwór każdej książeczki z akordami na ognisko ;) szlagier, znany utwór, nie trzeba nic pisać...Pora na "żuczków" i Come Together w bardzo dobrze zaaranżowanej wersji z pazurem..."Twój cały świat" piękna ballada, krótka ale treściwa..."ogień w twym sercu nie płonie już...twój cały świat, mała popiołu garść...kilka fałszywych prawd, twój cały świat..."..."Jaki kac pulsuje w głowie, przeżyłem wczoraj ostry balet, jakaś panienka leży obok, o kurcze...ona jest naga!!!!!!!!!!!!" Bierz mnie!!!!! Złoty deszcz????? Kwestia interpretacji :)))))))))))))))))))) Piękny manifest i chęć powrotu do kogoś kim było się kiedyś, czyli "Wiara" "Chcę znów wierzyć w miłość, mieć siłę by wstrzymać łzy..." Na koniec 3 utwory...świetnie podsumowujące wszystko "Wyznanie" "Czy wiesz, jak ciężko powiedzieć wprost, to o czym myślę i to co widzę każdego dnia...Może przyjdzie taki dzień, gdy przestanę się już bać, może kiedyś będę mógł wyrzucić z siebie wszystko..." Kończące dwa utwory to "Hey Joe" wiadomo kogo i "Honky Tonk Woman" Stones'ów również w ciekawych aranżacjach, chociaż oryginały lepsze ;))) No i tak poleciała cała płyta...jeszcze raz podkreślam brzmienie i pełen profesjonalizm muzyków co słychać w grze na instrumentach i wokalu. Panowie grają w składzie: Kuba Płucisz - gitara, Piotr Łukaszewski - gitara, Piotr "Jinx" Sujka - bas, Wojtek Owczarek - bębny i Artur Gadowski - głos, czyli w składzie...OPTYMALNYM!!!!!! Nic dodać nic ująć...różnorodność tej płyty sprawia, że jest to płyta na wszystko, tzw. złoty środek, dobra na rower, wiem z doświadczenia ;)
niedziela, 4 lipca 2010
...poprostu oddychajmy...

Szufla Foobara wylądowała na Pearl Jamie dzisiaj, jakieś pół godziny temu...na utworze Just Breathe...momentalnie w moją głowę wkrada się wspomnienie ostatniego czwartku, magicznego wieczoru, niezapomnianego, pięknego, ciepłego, morskiego klimatu. Nie pisałem relacji z koncertu bo musiałem poukładać sobie to wszystko w głowie...Przemyśleć, przypomnieć....opisać jest bardzo ciężko, tak jak Metallica przyszła mi dość łatwo to tutaj mam naprawdę duży problem, który wynika z mojego bardzo emocjonalnego podejścia do muzyki PJ...To co prezentował kiedyś sobą ten zespół jest nadal odczuwalne w 100% na tym samym poziomie uczuć i ludzkiej troski...Tłum ludzi przed sceną to są "dzieci" Eddiego...troszczy się o każdego, trauma sprzed 10 lat po tragedii w Roskilde daje o sobie znać, nie ma się co dziwić...Eddie mówi: "Na mój znak wszyscy robią 3 kroki do tyłu" (w sumie było ich sześć, bo powtórzył aby zrobić jeszcze więcej miejsca). Poprosił również o nie robienie fali (paru się wyłamało ale ogólnie nie ma to jak autorytet idola wiec większość zrozumiała przesłanie - "pamiętajcie co powiedział Eddie" - thx Jacob za to:)))))) "Są wśród was niższe kobiety, pamiętajcie o nich i dbajcie o nie" Który zespół się tak troszczy o swoich fanów? Troska to podstawa przyjaźni...Nie pamiętam już dawno takiego szaleństwa pod sceną, oj było ciasno na początku (jak zwykle milion metalowych bramek to niezbyt dobry pomysł, no ale cóż...). Później się ładnie wszystko rozładowało i można było skakać, śpiewać i cieszyć się kaaaaażdą nutką zagraną przez Stone'a, Mike'a, Jeff'a, Matt'a i czasami też Eddiego ;) Zagrali nieśmiertelny set, świetny, brakowało tylko State Of Love And Trust, ale nadrobili resztą, było cudownie, spełnienie marzeń i zrekompensowanie każdego dnia w oczekiwaniu na koncert...nie chce mi się pisać o festiwalu, bo nie o to chodzi, ale ogólnie bardzo pozytywnie. Dobra organizacja i ogarnięcie sprawy, frustruje tylko trochę "Fashion Show" i CENY!!!!!!! Zanim był koncert, była też plaża, piwo i piękna pogoda...I za każdym razem to podkreślam, gdyby nie ludzie z którymi byłem na pewno nie było by tak zajebiście więc dzięki Bronkowi, Jaśkowi i Kubie (wg alfabetu;)))) Powyższe zdjęcie zostało wykonane na plaży w Gdyni, na tarasie przy piwku po wcześniejszej kąpieli w morzu...
...i co, jak jest?
JEST PIĘKNIE!!!!!!
poniedziałek, 28 czerwca 2010
PJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJPJ
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA to już w czwartek!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! A dzisiaj już kończy się poniedziałek!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jakie to jest piękne i prawdziwe!!!!!!!!!!!! MOVING FASTER WITH THE SPEED OF SOUND!!!!!!!!!!! Kampania Pearl Jam trwa na dobre, wszystko jeszcze raz przesłuchiwane, odczuwane i magazynowane na dysku mego umysłu, przypominam sobie koncert z Chorzowa i jak będzie w połowie tak zajebisty to już będzie idealnie!!!! Jeszcze sceneria morza, bryza, brzoza, zorza, Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaalicja uszczypnij mnie because boys are back in town!!!!
piątek, 25 czerwca 2010
VIVA ESPANA!!!!!!!!!!!!!
I jeszcze jeden akcent dnia dzisiejszego...no co kibicem piłki nożnej też się jest:)))) VIVA ESPANA!!!!!!!!!
[*]
Obudziłem się dzisiaj i nie mogłem uwierzyć, że już rok minął od kiedy Michael Jackson nie żyje...Często spotykałem się z czymś takim, że ludzie się pytają: jak to, Jacksona słuchasz? Ja się wychowałem na Jacksonie!!!!! I ceniłem zawsze jego osobę tak samo jak choćby Eddiego Veddera czy Layne'a Stealeya. Nigdy nie powiedziałem na niego złego słowa!!!!!!!!Nie wierzę w żadne zarzuty jakie mu stawiano!!!!!!!! Spotkałem go dawno temu, osobiście podałem mu rękę, to wtedy było moje największe przeżycie. Wiem, że jakbym spotkał go ponownie zareagowałbym tak samo jak wtedy ten mały chłopaczek, który zobaczył swojego idola...Pieprzone media go uśmierciły i tego nie można wybaczyć bo ta historia cały czas się powtarza. Każdy z nas choć trochę kocha jego muzykę, więc stop obłudzie i hipokryzji, wyjdźcie z ukrycia ludzie i słuchajcie jedynego w historii KRÓLA POPU nie dlatego, że to jest modne tylko dlatego, że tak jest...THIS IS IT!!!!!!!!!
środa, 23 czerwca 2010
wtorek, 22 czerwca 2010
Będę walczył aby odzyskać to ponownie!!!!!!!!!!!!!!
Dawno bardzo nie słyszałem tak pięknego tekstu, energicznego, porywającego...I to już niedługo, bo za 9 dni usłyszę i zaśpiewam go w Gdyni...Czy ten utwór rozwiązuje trudne sytuacje życiowe? Nie wiem, ale na pewno napawa nadzieją i optymizmem, widać, że PJ coś odnalazł, coś naprawił, coś podniósł do góry, wyszedł z mroku, który na nich ciążył od Binaurala, ciężkie czasy minęły, stąd ta energia, odnalezienie własnych potrzeb i nowe podejście do życia...nie jestem psychologiem, ale nie da się tego nie zauważyć, FIGHT TO GET IT BACK AGAIN!!!!!!!!!!!!!!! To chyba mówi za siebie...A może panowie przypomnieli sobie czasy wczesnych lat 90...wtedy było fajnie nie? Nie, nie było, trochę inne emocje towarzyszą ludziom młodym, a śmierć Andy'ego musiała jakoś na nich wpłynąć. Ale czasami jest tak, że człowiek odnajdzie coś w życiu co go przy nim trzyma...I tak jest też tym razem...
I...
czwartek, 17 czerwca 2010
OH YEAH?!?!?!?!?!? YEAH!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
OH YEAH?!?!?!?!?!? YEAAAAAAAAAH!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! OH YEAH?!?!?!?!?!? YEAH!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! PLEASE TURN ON THE LIGHTS SO I CAN SEE YOU ALL...WOW I CAN'T SEE THE FUCKIN' END OF YOU...WARSAW, POLAND YOU'RE FUCKING AMAZING!!!!!!!!!!!!! Kilka cytatów z dnia wczorajszego, bo właśnie tak było, było...FUCKING AMAZING...Powiem tak...nigdy nie byłem na takim koncercie, NEVER!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Nie wiem naprawdę od czego zacząć, więc chyba poprostu opiszę po krótce po kolei co się działo...Na koncert dotarliśmy ze świtą ok. godziny 17:20, niestety był to już czas dla Anthraxu, ale jeszcze załapałem się złapać kilka świetnych numerów. Od razu na wejściu słyszę OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOONLY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Fuck YEAH!!!!! Później I AM THE LAW pozamiatało trochę ludźmi, ale Belladonna trzeba przyznać, że wokal niesamowity cały czas, wysokie partie, niskie, wszystko na miejscu i ten taki nowojorski styl całego zespołu, Scott Ian jak zwykle skakał, śpiewał, bez wątpienia jeden z lepszych gitarzystów metalowych wszechczasów. Trochę zapomniany zespół ale koniecznie jak ktoś nie miał styczności, musi poznać, KONIECZNIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Dobra teraz przyszedł czas na Megadeth, tylko, że człowiek nie wielbłąd, musi pić, więc...koncert zespołu Megadeth odbył się pod kątem stania w kolejce 45 minut po piwo, ale poznałem kilka ciekawych osób i wymieniłem z nimi poglądy na temat koncertu przez co te 45 minut upłynęło w iście błyskawicznym tempie. Załapałem się na szczęście aby usłyszeć Symphony Of Destruction!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! No dobra ale Slayer'a to już trzeba było zobaczyć, tego to nie przegapię!! Pod scenę (na ile to było możliwe bo już wtedy było miliard ludzi) i jazda. Uwielbiam takie zespoły, bo po prostu jedzie czołg przez cały plac koncertu, Araya jest bykiem i śpiewa jak na płycie...Mają tyle energii w sobie mimo prawie 30 lat istnienia, że spokojnie mogliby oddać trochę niektórym młodszym zespołom. Przypominam, że Araya ma 49 lat i nie gra bluesa tylko niczym kombajn zbiera żniwo za pomocą muzyki jaką piszę razem z zespołem...Same klasyki, bez wątpienia jest to zespół na który wybiorę się na pewno jeszcze w przyszłości...Na koniec SOUTH OF HEAVEN...salvation has come!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! I oczywiście zamykające większość koncertów Slayer'a obecnie RAINING BLOOD!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Chyba nie muszę nic pisać...nie...nie muszę...zwłaszcza, że...JUŻ CZAS!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Panowie z techniki zbyt długo nie bawili się z nagłośnieniem i dużo ludzi obawiało się jak to wyjdzie z dźwiękiem, który moim zdaniem w przypadku innych zespół był znakomity, najnowsze technologie robią swoje, naprawdę nie można było się do niczego przyczepić, a że jestem audiofilem i wszystko muszę mieć w najwyższej jakości to zawsze bardzo zwracam na to uwagę i z pełnym obiektywizmem podchodzę do tego zagadnienia...OK...Jak zwykle "Ecstasy Of Gold" Ennio Morricone jako intro...CIARY NA CAŁYM CIELE!!!!!!!!!!!!!!!!!AAAAAAAAAA...Tsss..Tsss...Tsss...Tsss... (dźwięki hi-hatu:))) I JAZDA!!!!!!!!!!!!!!! CREEPING DEAAAAAAAAAAATH!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Światła, telebimy, nagłośnienie, naprawdę mocne uderzenie, ciężkie gitary, nie tam jakiś overdrive, metal siarka i to jest to!!!! Wszyscy pieprzą, że Urlich to bębniarz do dupy...tak? To zagrajcie na takich obrotach w jego wieku koncert 2 godzinny gdzie nie gra się ballad tylko pompuje ogromną dawkę emocji i szaleństwa w publiczność...Dla mnie jest mistrzem tak jak każdy w tym zespole. Świetny kontakt Hatfielda z fanami, rozmowy, oni bardzo dobrze wiedzą jak rozmawiać z tak niesamowicie wielkim tłumem...Pirotechnika rodem z Rammsteina, wielkie 20 metrowe słupy ognia po bokach sceny i trochę mniejsze na scenie...aż się ciepło zrobiło...Fajerwerki, wybuchy przed One, poczułem się jak na wojnie. NIE-DO-O-PI-SA-NIA!!!!!!!!!!!!!!!!! Każdy utwór to klasyk sam w sobie, również znalazło się kilka utworów z nowej płyty. Nie po kolei, ale na pewno było: Creeping Death, Master, Sad But True, Fuel, Blackened, One, Sanitarium, Fade To Black, Hit The Lights, Four Horseman, Seek and Destroy, For Whom The Bell Tolls, That Was Just Your Life, All Nightmare Long, Cyanide, Nothing Else Matters, Enter Sandman, Stone Cold Crazy...i jeszcze coś ale nie pamiętam co;) Koncert trwał 2 godziny w niesamowitej oprawie, nie spodziewałem się czegość takiego, 198 zł za taką imprezę to śmiech na sali (to dla tych wszystkich co mówili,że za drogo;). Na koniec James powiedział piękne słowa..."Gramy już prawie 30 lat i cały czas jesteśmy razem, tak jak cała WIELKA CZWÓRKA...W jakim innym gatunku muzycznym poza rock n roll'em zdarza się coś takiego?"...fakt...patrzę na opisy gg ludzi, którzy byli na koncercie...cytuje pewną osobę..."niezapomniane wrażenia"...Do następnego...Siup!!
środa, 16 czerwca 2010
Ten post nie wymaga tytułu, bo cała POLSKA wie co dzisiaj się dzieje w Warszawie!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Ci co idą niech się radują, a Ci co nie, niech żałują!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Tak powiem...BLACKENED!!!!!!!!!
\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/\m/
niedziela, 13 czerwca 2010
20 lat minęło...jak jeden dzieeeeeń :))))
Tak w ramach wyborów prezydenckich...nienawidzę polityki, ale jak mam świadomość, że ten człowiek podejmuje pewne decyzje za mnie to...śmiać mi się chce i muszę wyrazić tę myśl na blogu w jakiś sposób :D:D:D:D:D 20 lat minęło...A WALDEK CAŁY CZAS SIĘ BOI!!!!!!!!!!!! :D:D:D:D:D:D
sobota, 12 czerwca 2010
Niczym 10 tonowy młot!!!!!!!!!!!!!!!!
"Usłysz mnie...słowa, które przysięgam...żadnego pieprzonego żalu" AAAAAAAłłłłłłłłłłł Tak właśnie niejaki Robert Flynn z zespołu Machine Head wykrzykuje słowa w utworze otwierającym płytę Through The Ashes Of Empires, czyli Imperium. No co? Że ja niby tylko w grunge'u siedzę? Nie nie nie nie nie nie, moje życie to również długa jak narazie niekończąca się przygoda z metalem, bardzo różnie pojmowanym, szukam ściany dźwięku, rozpędzonego pociągu, czołgu, który miażdży wszystko niczym TEN TON HAMMER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Znajduję ulgę w MH bo mięsa tu nie brakuje, i to już od czasów Burn My Eyes...No proszę was...wejście do Davidian na bębnach?!?!?!?!? Chyba nic nie muszę pisać, zainteresowani wiedzą o co chodzi...A ich koncert w Proximie parę lat temu...istne szaleństwo i totalna miazga...Jak już koleś na wózku inwalidzkim wjeżdżał w młyn pod sceną to znaczy, że koncert musi być dobry;) pozdrawiam tego odważnego człowieka w tym miejscu!! Twoje zdrowie...Niesamowita dawka energii, pozytywnej agresji, emocji i PAZURA niczym Edward Nożycoręki...Odkurzam płytę na stojaku CD, do odtwarzacza i zaczyna się opowieść prowadząca przez zgliszcza imperiów. Niech doprowadzi mnie do zbawienia, a wolność niech wybrzmi w odgłosie wystrzału z shotguna!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
P.S. solówka w utworze InThe Presence Of My Enemies (zaczyna się w 4:05) jedna z lepszych jakie kiedykolwiek słyszałem...
P.S.2. nie było mnie przez chwilę bo...tak!!!!!!!!!!!!!
czwartek, 3 czerwca 2010
oczy upadłego anioła...
Wielkim artystom zdarzają się wielkie rzeczy...Niewątpliwe panowie z zespołu Tool do takich należą. Haaaaa, jeszcze lepiej, panowie z A Perfect Circle też do takich należą, dla niektórych to chyba nawet jeszcze bardziej...Daaaawno temu napotkałem gdzieś wersje akustyczne ich bardziej lub mniej znanych utworów. APC zawsze odznaczało się pewną zmysłowością i tajemniczością, trochę jak Anathema, chociaż nie można porównywać tych dwóch kapel ani pod względem muzycznym ani tekstowym, chodzi o ogóle nastawienie...Perfekcyjny Okrąg prezentuje o wiele bardziej brudne i mroczne podejście do sprawy, a niegdyś z długimi włosami Maynard wyglądał niczym z "thrillera" "Klątwa", który zresztą jest jednym z głupszych filmów tego typu jakie oglądałem ;) No ale o czym mowa? Mowa o muzyce i wyżej wspomnianych wersjach unplugged...Czasami robię tak, że odpalam program do mp3 i naciskam losowe wybieranie aż nie poleci coś ciekawego...Dzisiaj zatrzymałem się na APC - 3 Libras podpisanego jako acoustic. Świetna aranżacja, brzmienie i wokal. To wszystko tworzy niespotykany nigdzie indziej klimat, tak bardzo charakterystyczny właśnie dla nich. Szkoda, że w Polsce ich jeszcze nie było, mogliby zamiast "Narzędzia" wystąpić przed publicznością z środkowej Europy dla odmiany...Chociaż chyba MJK jest obecnie bardziej zajęty swoją winiarnią niż muzyką, a może się mylę? A może nie...Nie wiem, nie śledzę ich poczynań, ale mam nadzieję, że niedługo ujrzy światło jakieś nowe wydawnictwo spod któregokolwiek szyldu chociaż wolałbym coś nowego z Billym Howerdelem na gitarze, bo trzeba przyznać, że zarówno Mer De Noms jaki i Thirteenth Step (o Emotive nie piszę bo głównie covery) to perełki nie raz przeze mnie katowane całymi tygodniami w pewnych okresach życia, no bo trzeba mieć do tego nastrój, a może to album sam go narzuca? Pytań jest sporo, ale odpowiedzieć na nie możemy tylko we własnym towarzystwie...Zespół zawsze mnie czarował i nadal to robi, mimo iż utwory znam praktycznie na pamięć...Nic tylko słuchać ile fabryka dała...
I coś mocniejszego, żeby nie było, że smenty w Was ładuję ;)
wtorek, 1 czerwca 2010
znalezione w internecie...
Szukałem sobie kiedyś w internecie płyty MLB "Apple" i chyba na sklepie Merlin się zatrzymałem...przeczytałem recenzję, napisaną przez jednego z nabywców. Recenzja świetna, pozdrawiam tego człowieka, bo widać, że czuje klimat...Napisał tak:
"Jeśli ktokolwiek potrafi sobie wyobrazić jak połączyć czarne paznokcie Lou Reeda, cekinowe spodnie Davida Bowie i pierwszy zarost na brodzie Eddiego Veddera powinien posłuchać tej płyty. Dżemik babci Pearl siedział sobie jeszcze wtedy jako truskawki czy inne poziomki na krzaczkach, glam rock umierał jak supernova, a ci faceci wrzucili co się dało do melaksera i stworzyli tost, który łączy kromkę lat siedemdziesiątych z kromkę lat osiemdziesiątych z tak pysznym serem z lat dziewięćdziesiątych, że ślinka cieknie chociaż wiek 21 już nam się starzeje. Mniam, mniam, glam, glam. I nie słuchajcie tych, którzy mówią, że Green River, grunge, Seattle, ta płyta to przejście pomiędzy dekadami, ten facet na wokalu, nazwisko nic wam nie powie, bo odszedł, to ostatni z wielkich, Freddie Mercury grunge'u, ci kolesie na gitarach to pierwsi z niedocenionych, ta płyta to drzwi do świata, w którym rock'n'roll rules. Jeśli kiedykolwiek śniła wam się gwiazda rocka to żaden teleskop Heweliusza nie pokaże jej bliżej. I teraz po tym wszystkim co napisałem, powiedzcie mi, że nie słyszeliście jej do tej pory. Nigdy nie odwiedziliście Shangri-la? Gdzie wasz zaginiony horyzont? Wstyd!"
I jest pięknie...
poniedziałek, 31 maja 2010
Tylko miłość może przerwać jej upadek...
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA jak ja kocham ten utwór!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
"There's a girl on a ledge who's got nowhere to turn,
Cause all the love that she had was just wood that she burned,
Now her life is on fire it's no ones concern,
She can blame the world or prey till dawn,
But only love can break her fall!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!"
To jest magia, to jest miłość od pierwszego wejrzenia!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jakiś czas temu pisałem o Binauralu...ONLY LOVE CAN BREAK HER FALL!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! To narastające napięcie gitary, ten wokal, ta prawda, ta szczerość!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! To jest to, to jest coś, kto,co? MIŁOŚĆ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Bo tylko ona może uratować przed upadkiem...stoi nad przepaścią, płacze, trzęsie się, krzyczy...LOVE LOVE LOVE!!!!!!!!!, żadnej nienawiści, chce być kochana!!!!!!!!!!!!!!!!!
Jeszcze raz to wykrzyczę...ONLY LOVE CAN BREAK HER FALL!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Musicie wiedzieć o czym śpiewa dokładnie, dlatego tłumaczę (a raczej zrzynam z kultowej dla mnie książki "Roślina" Małgosi Taklińskiej)
"Na krawędzi gzymsu stoi dziewczyna, nie ma się do kogo zwrócić. Gdyż miłość, którą ją obdarowano spaliła jak drewno. Teraz płonie jej życie, jednak nikogo to już nie obchodzi. Może obwiniać cały świat... lub modlić się aż do świtu...
Jednak tylko miłość...może powstrzymać ją przed upadkiem. Jest jej jedynym ratunkiem. Tylko miłość...może powstrzymać ją przed upadkiem
Czuje się jakby zgubiła zaproszenie na przyjęcie na tej ziemi. Stoi na zewnątrz, nienawidząc nas wszystkich. Jest swoją własną chorobą, wypłakuje się w swej lalce...
Jednak tylko miłość...może powstrzymać ją przed upadkiem. Jest jej jedynym ratunkiem. Tylko miłość...może powstrzymać ją przed upadkiem
Jest jej jedynym ratunkiem!!!!!!
Miłość mogłaby powstrzymać ja przed upadkiem. Teraz tylko miłość może powstrzymać ją przed upadkiem!!!!
Miłość, miłość, może powstrzymać twój upadek...
Upadek, miłość, miłość może mu zapobiec
Tylko miłość potrafi przełamać..."
niedziela, 30 maja 2010
Znajdź mi chłopca byleby nie miał wąsów...

KOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOONIEC trzytygodniowej imprezy!!!!!!! Wczorajszy dzień, mimo iż dzisiaj jeszcze "festiwal" trwa był muzycznym podsumowaniem można powiedzieć wszystkiego tego co działo się przez ostatnie 21 dni. Cudzysłów został użyty dlatego gdyż właśnie pod taką nazwą w tym roku organizowane były Juwenalia na Ursynowie, no ale robić z tego odrazu festiwal...eeee no niewiem, juwe to juwe a nie jakieś festiwale...aaaaa już wiem dlaczego festiwał!!! Bo tym razem najbogatsza uczelnia w Warszawie (a nie wiem czy nie czasem w Polsce) postanowiła zarobić trochę $ i na wejściu uprzejmym głosem słyszeliśmy: "poproszę bilet" ;))) Jak się człowiek dobrze zakręcił to dostał bilet jednodniowy za 15 zeta, ale jednak większość kupowała na miejscu 5 zł drożej, tudzież więksi pasjonaci posiadali karnety na 3 dni (28-30 maja) też w niezbyt wygórowanej cenie. Dlatego kazali płacić, ale...15 zł za to co było wczoraj to i tak śmieszna cena no ale zarobić zarobili tak jak miało to być w założeniu. DOBRA!!!! koniec rozmowy o kasie!!!!! Porozmawiajmy o wczorajszych faktach scenicznych...Na początek piękna wiadomość 2 dni przed koncertem...Sum 41 z Kanady nie zagra!!!!!!!!!!!!!!! I BARDZO DOBRZE :)))))) Bo na miejsce "śmiesznych chłopców" pływających w basenie z gitarami (bo to takie fajne przecież jest ;) wskoczył zespół, którego przyjemność tydzień wcześniej już miałem okazję posłuchać i zobaczyć, czyli nikt inny tylko "hottest rock band in Poland", czyli COMA!!!! I o ile koncert na Agrykoli był bardzo dobry, to nooooo muszę powiedzieć, że Ursynów nie zawiódł i jak zwykle juwenalia w tym magicznym miejscu były chyba najlepsze, na pewno pod względem muzycznym, w sensie nagłośnienia i wizualizacji choćby...Koncert łodzian wbił ponownie w ziemię zgromadzoną licznie publikę. Zaczęli anglojęzycznym utworem o dość "prostej" nazwie - Fuck The Police - jak na zawiłość tekstów i przesłania do jakiego nas przyzwyczaili. Utwór jak to na lubelszczyźnie mówią...taki o...ale widać, że zamarzyło się podbijać chyba rynki zachodnie tylko nie wiem czy drogą jebania policji to dobry pomysł...tia...no ale później to już klasyka, czyli Pierwsze Wyjście z Mroku, Czas Globalnej Niepogody, Trujące Rośliny, czy uwielbiana przeze mnie Ostrość...no i oczywiście tuzin innych perełek. Jak już wcześniej wspomniałem, świetna oprawa wizualna i nienaganne nagłośnienie zwłaszcza jak na akcję plenerową. Poskakało się i rozgrzało przede wszystkim bo temperatura nie rozpieszczała...Po Comie pół godzinki przerwy do dania głównego, czyli oczywiście Kazimierza na Żywo (Ale w Studio;)) Panowie tym razem zjawili się o czasie...;) Rozpoczęli Krzesłem Łaski, chyba aby dobrze się nagłośnić bo słychać było fluktuacje akustyczne w poziomach głośności tonów. Jak ja się cieszę, że oni wrócili do grania koncertów!!!!!!! Są w 100%-owej formie, ale nie ma się co dziwić, mając takich muzyków nie można nie być w formie, a Kaziu się już nie myli, jak to mu się zdarzało kiedyś w przeszłości. Szkoda tylko, że Litza zgolił dredy, no ale dobra ma swoje lata, można wybaczyć ;) OK...a muzycznie dziaaaaaaaaaaaaaaało się. Każdy kawałek to szlagier: Tańce Wojenne, Nie Ma Litości, Przy Słowie, Kalifornia Uber Alles, Nie Zrobimy Wam Nic Złego Tylko Dajcie Nam JEGO!!!!!!!!, Pierwszy Raz, Piosenka Tre(u)pa, Las Maquinas De La Muerte, Spalam Się, Tata Dilera no i wiele wiele, naprawdę wiele innych. Koncert trwał chyba ponad 2 godziny o ile mnie mózg i pamięć nie myli...I znowu świetne wizualizacje, że aż czasami człowiek patrzył się w te wielkie telebimy za muzykami aby złapać jak najwięcej przekazywanej na nich treści....Koncert skończył się ok. godziny 1:30, do domu dotarłem o 3...zmęczony, poobijany, spocony...spełniony i szczęśliwy...o tyle mi potrzeba do szczęścia ;) oby więcej takich chwil w życiu...do następnego...siup!!
